piątek, 22 kwietnia 2011

Życzę Wam Wesołych Świąt w gronie rodziny z dala od zgiełku świata.
 Zdrowych i spokojnych Świąt Wielkiej Nocy

czwartek, 21 kwietnia 2011

Tomasza Bagińskiego animowana historia Polski

Do niedawna, nie zamieściłem w tym poście żadnego opisu, bo jak mi się wydaje sam tytuł za niego wystarczy. Jednak warto zwrócić uwagę na tego rodzaju prezentację i nawiązanie do historii gdyż taki przekaz zachęca wielu młodych i nie tylko do zagłębienia się w historię, która nauczycielką życia jest i dzięki niej łatwiej nam zrozumieć teraźniejszość i przyszłość.
Sam autor Tomasz Bagiński jest autorem wielu animowanych refleksyjnych historii, choćby "Katedra" czy "Grunwald 1410-2010", "Hardkor44", "Fallen Art" itd i miejmy nadzieję że jeszcze wielu, wielu innych.


sobota, 16 kwietnia 2011

Świat jest mały, ludzie są wspaniali ale się mylą

Pamiętacie jak pisałem w artykule "Świat jest mały, czyli nie ma przypadków, sprawdź sam!" o wspaniałych przypadkach jakie się nam przydarzają?
Właśnie dzisiaj znów mogłem doświadczyć czegoś podobnego. Kompletując moją dokumentację genealogiczną, bardziej dla porządku niż braku wiedzy prosiłem wspaniałą społeczność genealogiczną o zrobienie aktu małżeństwa moich dziadków na plebanii w Jaminach. Od wszystkich dostałem odpowiedzi, że tak i może ale jeszcze nie teraz, bo także nie mogą tam dojechać. Trochę zasmucony sądziłem że będę musiał poczekać, aż sam się tam wybiorę.
Jednak w akcie desperacji wysłałem ostatniego maila do USA z zapytaniem czy mój kuzyn Jay Orbik przypadkiem podczas swoich genealogicznych podróży nie robił zdjęć w parafii Jaminy. 

zdjęcie Jay Orbik i Ja 

Jay, jak się nie tak dawno okazało jest moim kuzynem, mamy wspólnego przodka urodzonego pod koniec XVIII wieku, mojego 3 x pradziadka Wawrzyńca Orbika. Wawrzyniec miał synów Józefa z której wywodzi się moja linia osiadła w Polsce oraz Jakóba którego potomkowie wyemigrowali do Ameryki, a z której wywodzi się Jay.
Jay od blisko 20 lat zbiera informację o Orbikach z całego świata i kiedyś natrafiłem na jego stronę www.OrbikFamily.com
Pomyślałem co mi szkodzi zapytać czy w USA nie mają aktu ślubu moich dziadków ze strony mamy, Bolesława Orbika [1895-1945] i Władysławy Noruk [1902-1984]. Oczywiście jak zwykle przypadkiem!? otrzymałem zdjęcia z dokładnym wpisem dot. ślubów moich dziadków.

Dziadkowie. Reprodukcja ze zdjęć po latach 


Zdjęcie dzięki uprzejmości Jay Orbika. fragment aktu małżeństwa 11.11.1941r. 

Z tego zdjęcia można wiele odczytać ale nie obeszło się bez kolejnej zagadki lub pomyłki wpisującego księdza.
W samym zapisie wszystko było mi znane i wiadome z opowieści rodzinnych, a tu niespodzianka. Jako rodzice mojej babci macierzystej wpisany jest Antoni Noruk [ok1867-1926] i Pelagia Noruk [ok1870-1953] z domu Kruza!?
Zaraz, zaraz - pomyślałem szybko sprawdzając akt urodzenia mojej babci Władysławy Noruk [1902-1984] przecież tam jest wyraźnie zapisane że matką była Pelagia z domu Kamińska.


Akt urodzenia Władysławy Noruk [06] 19.06.1902 r. 

Oto kolejna zagadka do rozwikłania - pomyślałem. Choć wyjaśnienie jej może być proste i wynikać z:
  • błędnego zapisu księdza 
  • Pelagia była poza małżeńskim dzieckiem mojej praprababci jeśli brać pod uwagę akt małżeństwa babci 
Zaintrygowała mnie ostatnia teza bo wówczas genealogia tej części rodziny mogłaby po części lec w gruzach. tak się jednak chyba nie stanie. Patrząc na źródło pierwotne, jakim jest akt urodzenia mojej babci, mogę nabrać pewności, że ksiądz się pomylił! Ile jeszcze takich pomyłek wyprowadzi genealogów na manowce?

Wniosek nasuwa się taki, że każdy z nas powinien starać się zebrać komplet dokumentów w postaci aktów. Powinniśmy stosować tutaj chronologiczną metodę regresyjną. Znając podstawowe dane poszukiwanego przez nas przodka czy osoby powinniśmy poszukać aktu zgonu. Z takiego aktu zgonu dostaniemy uzupełnienie lub potwierdzenie naszej dotychczasowej wiedzy. Jednak trzeba pamiętać, że akt takowy zawiera dane wtórne do potwierdzenia kolejnymi wydarzeniami w życiu osoby przez nas badanej.
Jeśli są tam zawarte informacje o miejscu urodzenia, zamieszkania, pozostawionych w żałobie krewnych, wieku, mamy ułatwienie. Czasami jednak spotkamy się też z zapisem że jest rodziców nieznanych. 
Żadna z tych danych, jednak nie może być w 100% pewna dopóki tego nie potwierdzimy dokumentami, gdyż nasza osoba mogła być np kilkukrotnie żonata, mężata, a jej wiek jest podany w przybliżeniu bez oparcia o metryki.
Akt ślubu jest cenny i stanowi cenne źródło informacji i klucz do dalszych danych. Jednak jego odszukanie możemy odłożyć na potem, gdyż ślub mógł być brany w innej parafii - parafii panny młodej. 
Pozostaje nam sprawdzenie najpewniejszej informacji - kiedy się ktoś urodził, bo że się urodził wiemy na pewno.
Obowiązuje zasada, że sprawdzamy w aktach parafialnych plus minus 5 lat wstecz i wprzód od podanego wieku, czasem nawet więcej. Takie potwierdzenia pomogą nam oszczędzić wiele cennej pracy i czasu nad odcyfrowaniem poszczególnych zapisów. Akt urodzenia jest cennym źródłem informacji i chyba najbardziej wiarygodnym ze względu na jego bohaterów, a tuż za nim akt ślubu jako cenne źródło pewnych informacji dot, jego uczestników.

Wracając do rodziców mojej babci, ksiądz mocno się nie pomylił i wpisał jako nazwisko panieńskie mojej prababki Kruza zamiast Kamińśki, gdyż takie nosiła moja praprababcia, żona Jana Kamińskiego (prapradziadek), Marianna Kamińska z domu Kruza ze wsi Polkowo matka wspomnianej Pelagii Noruk z domu Kamińskiej.

Rodzina Noruk ze strony mojej Mamy jest jeszcze słabo zbadaną przeze mnie gałęzią i zapewne kryje jeszcze wiele takich sytuacji i zagadek, łącznie z historią pewnego uciekiniera przed branką do carskiego wojska, który zmienił dla zmylenia swoje nazwisko na Noruk i osiadł w okolicy Woźnej Wsi. Ale o tym innym razem.

Proszę kliknąć obrazek chcąc zobaczyć powiększenie :-)

środa, 13 kwietnia 2011

Jaziewo i sprawa tzw "obławy augustowskiej" w artykule Pana Józefa Matyskieły

Drodzy czytelnicy, blogowicze od jakiegoś czasu widzę że grzeszę długością tekstów tu zamieszczanych. Grzeszę i tym że ostatnie artykuły nie są mojego autorstwa, a jedynie przytaczam słowa zapisane przez innych, które się wpisują w ducha mego bloga i wydarzenia z regionu który jest mi bliski ze strony Mamy. Wybaczcie mi to, bo mam wytłumaczenie.
Jak ogólnie wiadomo nie można być na dwóch brzegach i stronach granicy jednocześnie. Co ma swoje zalety i wady, gdyż z jednej strony zawsze roztacza się lepszy widok na drugą, ale skupieni wzrokiem na drugim brzegu nie dostrzegamy tego co się dzieje tuż obok.
Dotyczy to w szczególności dwóch stron kanału augustowskiego. Z jednej strony okolice Rajgrodu z miejscowością Tajno, a z drugiej okolice Sztabina i miejscowość Jaziewo. Co ciekawe dla tych dwóch stron kanału utarło się lokalne określenia Rusini i Mazurzy. Jako miejsce takiego podziału było świadkiem wielu ciekawych historii z pogranicza. Wydarzenia które relacja poniżej przedstawia, wielu osobom kojarzą się ze zbrodnią katyńską tylko jeszcze nie tak znaną i zbadaną.
Dzisiaj za pomocą artykułu "Jeszcze panami będziemy" autorstwa zaprzyjaźnionego poety i regionalisty Pana Józefa Matyskieły przedstawiam wam spisaną relację z tzw. "obławy augustowskiej" o której ostatnio w mediach i białostockim oddziale IPN tak głośno za sprawą nowego inwestora tzw. "domu Turka" w Augustowie. Zapraszam do tej ciekawej wspomnieniowej lektury, gdzie dla historyka i genealoga postaci nie zabraknie.


"Jeszcze panami będziemy"
  Autor spisanej relacji - Józef Matyskieła rodem z Jaziewa. 

Był lipiec 1944 roku. Trwały sianokosy. Staś, brat Bronka, mojego męża miał poważny wypadek. Obciął kosą piętę. Do zdarzenia doszło w następujących okolicznościach: Mężczyźni wybrali się furmanką pod Jagłowo kosić łąkę sąsiada Bronisława Ziemby jako, że jedni drugim pomagali w pracy. Było to w poniedziałek po zabawie. Niewyspany Staś zdjął buty i położył się z tyłu furmanki, aby się jeszcze zdrzemnąć. Zwykle kosy na czas transportu zbijano z kosisk i okręcano szmatami. Tym razem leżały z tyłu osadzone na kosiskach. Kośców wiózł jak zwykle 12-letni syn Ziemby - Tadeusz. Może to przez brak doświadczenia młodego woźnicy furmanka na wąskiej grobli mijając inną, jadącą z przeciwka wywróciła się do rowu. Stało się nieszczęście. Kosa obcięła Stasiowi piętę tak, że było widać kość. Był to na tamte czasy poważny, zagrażający życiu uraz, gdyż poszkodowany mógł się wykrwawić lub wskutek zakażenia mogło dojść do zatrucia krwi lub gangreny. Ranny stracił dużo krwi zanim dowieziono go do doktora Rudzińskiego w Sztabinie, który udzielił pierwszej pomocy. Opatrując ranę doktor przeklinał jak szewc mając pretensje do Stasia o to, że ten odciął i wyrzucił na łąkę trzymający się jeszcze na skórze kawał pięty. Gdyby nie to była szansa na szybsze zagojenie rany. 
O zdarzeniu dowiedziałam się po powrocie z Jamin, dokąd poszłam w jakiejś ważnej sprawie. Staś leżał w łóżku blady jak ściana. Dawidowicz, który w wojsku był sanitariuszem zalecił, aby zranioną nogę moczyć w naparze z rumianku. Każdy taki zabieg wywoływał dodatkowe krwawienie, a chory był coraz słabszy. Widząc, że nie jest dobrze następnego dnia rano wybrałam się pieszo do Sztabina ponownie szukać pomocy u lekarza Jana Rudzińskiego. Doktor pochodził z okolic Grodna. Z uwagi na swój niski wzrost i odmienny wygląd spowodowany zaburzeniami rozwojowymi wieku dziecięcego nazywany był „Garbatym”, „Małym” lub z podlaska „Karakanem”. Pielęgniarką w jego gabinecie i partnerką życiową była Marysia Kotowska ze Sztabina. Znałam ją z dzieciństwa. Wiele razy bawiłyśmy się na huśtawce u Rybakowiczów. Niestety, doktorostwo byli spakowani przed przeprowadzką do Czerwonki k. Suchowoli. Marysia wyszperała jednak gdzieś po buteleczce benzyny oczyszczonej, jodyny i wody utlenionej oraz rivanol i kilka opatrunków. Wytłumaczyła też jak te medykamenty stosować. Słońce „było już z obiadu” gdy wróciłam do domu. Staś miał łzy w oczach, widząc moje poświęcenie. Zgodnie z zaleceniami Marysi najpierw oczyszczałam ranę wodę utlenioną, a następnie przy użyciu gazy zwilżonej benzyną. Obrzeża rany dezynfekowałam jodyną, by na koniec przyłożyć opatrunek nasączony rivanolem. Każda „przewiązka” wywoływała ból. Staś kładł się twarzą w poduszkę i zaciskał zęby. Tuż przed nadejściem frontu rana się wygoiła, a po wymoszczeniu buta miękką wkładką Staś mógł chodzić. Niestety rok później został aresztowany w czasie sowieckiej obławy i zaginął z innymi „lipcowymi chłopami”. 

Urodzony w 1909 roku Staś nie miał jeszcze własnej rodziny. Był energicznym mężczyzną i w odróżnieniu od wielu innych kawalerów ze wsi miał wielką ogładę. Znalazł by z pewnością kandydatkę na żonę, ale wybuchła wojna. Nie był to dobry czas na ułożenie życia. Najpierw był uczestnikiem kampanii wrześniowej, a w czasie okupacji należał do partyzantki. 15 sierpnia 1943 roku trzymał do chrztu Szczepana razem z moją siostrą Manią. Od tego czasu znajomość między nimi się pogłębiała i wyglądało, że się kiedyś pobiorą. Planowaliśmy, że będą mieszkać razem z nami, bo dom był przecież duży i miejsca by wystarczyło dla dwóch rodzin.
Tymczasem trwała jeszcze niemiecka okupacja. W naszych stronach podobnie jak w całym kraju, istniało zbrojne podziemie. Gdy chodziliśmy na jagody lub do kościoła do Jamin, po drodze, w lesie bardzo często widywaliśmy uzbrojonych mężczyzn. Przychodzili też w nocy do domu różni ludzie z bronią. Nie było wiadomo, kim są i do jakiego ugrupowania partyzanckiego należą. Być może wiedzieli o tym bracia męża, którzy - jak mogłam się domyślać - należeli do partyzantki. Wieczorami w naszym domu wiele razy dochodziło do spotkań licznej grupy mężczyzn z Jaziewa. Czasem bywali mieszkańcy sąsiednich miejscowości, a niekiedy zupełnie obcy ludzie. Mogłam domyślać się, że są to AK-owcy. Pewnego razu zebrało się kilkunastu mężczyzn, a wśród nich Edmund Korenkiewicz, który mieszkał na kolonii pod Mogilnicami. Zamknęli się w ostatnim pokoiku od ulicy wraz ze Stasiem i Mieczykiem – drugim bratem męża, palili papierosy i rozmawiali. W pewnej chwili Staś poprosił Bronka. Z babskiej ciekawości podeszłam do drzwi i przez szparę słyszałam rozmowę. Korenkiewicz i pozostali namawiali męża, aby zapisał się do AK. Bronek odmawiał tłumacząc się tym, że ma żonę i małe dziecko. Rozmowa trwała dłuższy czas. W pewnym momencie Staś powiedział, żeby już dali mu spokój, bo ma już rodzinę i musi zajmować się gospodarstwem. Po chwili mężczyźni zaczęli wychodzić. Powiedziałam wtedy do męża: 
- Pamiętaj! Jeśli tylko zapisałeś się, to zaraz zabieram dziecko i więcej mnie tu nie zobaczysz! Kątem oka dostrzegłam wściekłość na twarzy Korenkiewicza. Nazajutrz Staś ostrzegł mnie, żebym następnym razem uważała na słowa, bo może spotkać mnie duża przykrość. Powiedział też, że długo musiał prosić, aby nie wyciągano konsekwencji w stosunku do mnie. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie jak wielkie głupstwo zrobiłam. Przypomniały mi się opowieści o tym, że partyzanci strzygli na łyso głowy kobietom, które naraziły im się w jakiś sposób. 

Pewnego razu Staś wtajemniczył mnie w działalność konspiracyjną. Zygmunt Dytkowski z Czarniewa (po wojnie mieszkał w Augustowie) dostarczał mu meldunki i poufne materiały. Staś przekazywał je Klemensowi Świerzbińskiemu. W czasie nieobecności Stasia miałam zajmować się przekazywaniem tych przesyłek. Robiłam to w tajemnicy przed rodziną, chowając zaklejone i opieczętowane paczki z papierami w łóżku pod siennikiem. Co najmniej kilka razy nosiłam je do Świerzbińskiego. Dytkowski – gdyby żył – mógłby potwierdzić moją działalność konspiracyjną. Może miałabym wyższą emeryturę? 

Jesienią 1944 roku Mieczyk został aresztowany i zabrany na Rosję. Staś uniknął wtedy wywózki i pozostał w domu. 
Któregoś dnia w maju 1945 roku – było już po zakończeniu wojny – Staś poprosił mnie o przygotowanie prowiantu na kilka dni. Zanosiło się więc na przeprowadzenie jakiejś poważniejszej akcji. Początkowo nie chciałam się zgodzić tłumacząc się tym, że w kuchni rządzi matka (macocha męża). Staś jednak nalegał mówiąc, że zrobię to lepiej. Matka, słysząc to ofuknęła go, odradzając udział w wyprawie. Staś wówczas powiedział: 
- Co matka wie? Jeszcze panami będziemy! Niejeden z nas może zostanie ministrem! 
Bronek też odradzał udział w akcji mówiąc do brata: 
- Przeżyłeś wojnę. Nie idź! 
Staś jednak obstawał przy swoim. Zabrałam się więc do przygotowania jedzenia. Nie było wtedy zbyt dużej różnorodności produktów. Z braku drożdży nie można było nawet bułek upiec. Podstawowym pokarmem było wówczas solone i wędzone mięso. Wymoczyłam w wodzie i ugotowałam do miękkości parę kawałków wieprzowiny. Ugotowałam kilka par jajek. Nie było papieru, więc zawinęłam wszystko w płócienny ręcznik. Do płóciennej torebki włożyłam jeszcze pół bochenka chleba. Pod wieczór Staś wyszedł z domu.

Mówili później we wsi, że partyzanci chyłkiem przemykali w kierunku Grądów. Zygmunt Kozakiewicz, kilkunastoletni wtedy chłopak, którego starszy brat Czesław też poszedł na akcję chwalił się koledze: 
- Ja wiem gdzie oni poszli, ale nie powiem! 
Minęło kilka dni, a Staś nie wracał. Któregoś jednak popołudnia Bronek przyjechał z pola i oznajmił, że partyzanci już wrócili. W suszarni Szmyglów urządzili popijawę. Na pół wsi było słychać śpiewy. Wieczorem Staś dotarł do domu. Usłyszałam jak mówił do męża: 
- Teraz to dopiero będzie. My, mężczyźni uciekniemy, ale co zrobić z kobietami i dziećmi? 

Dowiedziałam się później, że partyzanci po zbiórce na Grądach pojechali w nocy furmanką do Jastrzębiej, skąd poszli odbijać krowy pędzone z Niemiec przez Sowietów grodzieńską szosą. W lesie ostrzelali z zasadzki eskortę, w skład której wchodziły też kobiety. Zabili kilka osób, w tym oficera. Musieli jednak szybko się wycofać, bo po początkowym zaskoczeniu, lepiej uzbrojeni i posiadający doświadczenie frontowe sowieccy żołnierze przeszli do kontrnatarcia. Nie wiem jak ci z innych wsi, ale żaden z naszych krowy nie przyprowadził. Po tym zdarzeniu Staś z Bronkiem spędzili kilka nocy poza domem śpiąc pod gołym niebem na grądziku położonym na Dziechciarce. Po paru dniach cała sprawa ucichła i wydawało się, że będzie spokój. 

Był lipiec. Kończyliśmy sianokosy, a do żniw pozostało jeszcze parę dni. Uradziliśmy w domu, że trzeba trochę wódki wypędzić i sprzedać na targu w Augustowie, bo potrzebne są pieniądze. 10 lipca we wtorek, zebrała się nas grupa kobiet: Jania Kunda, Bielawska, Ziembowa, Kazia Olszewska i ja. Wcześnie rano wyjechałyśmy żelaźniakiem zaprzężonym w kasztankę. Była to ta sama klacz, która po paru latach nie mogła się wyźrebić i została uśmiercona zastrzykiem z denaturatu przez weterynarza ze Sztabina na Tajeńskiej Górce. Blaszane bańki i sowieckie bakłaszki* z samogoną (nie było butelek) schowałyśmy w słomie leżącej w półkoszkach. Podróż do Augustowa przebiegała bez przeszkód. Gdzieś, przed Osowym Grądem zauważyłam kable telefoniczne rozwinięte na drzewach przy drodze, co wydało mi się trochę podejrzane. Inne zbagatelizowały to mówiąc: 
- Coś ci kobieto się przewidziało. 
Furmankę zostawiłyśmy w Osowym Grądzie u Wasilewskich, gdzie była zamężna siostra Kazi Olszewskiej – Marysia, z d. Murawska i dalej poszłyśmy pieszo. W Białobrzegach ludzie powiedzieli nam, że do Augustowa nie przejdziemy, bo wszystko jest obstawione przez Sowietów. Zawróciłyśmy więc, a bakłaszki z wódką porzuciłyśmy w przydrożnym rowie. Zabrałyśmy furmankę od Wasilewskich i jechałyśmy gościńcem do Jaziewa. W każdej chwili mogłyśmy natknąć się na sowieckie posterunki i powrót do domu okazałby się niemożliwy. Trzeba było znaleźć jakieś wyjście z tej ciężkiej sytuacji. Położyłam się więc na słomie w tyle furmanki i na wypadek kontroli postanowiłam udawać chorą. Zatrzymali nas we Wrotkach koło Grabowych. Leżąc na wznak jęczałam i targałam sobie włosy. Sowiet popatrzył ze współczuciem, że tak cierpię i kazał jechać po przepustkę do Siemiaszków pod lasem, gdzie kwaterowała starszyzna. Wypisali nam przepustkę do Jaziewa. Wjechałyśmy do wsi, a tu wszystko było obstawione, dookoła kable telefoniczne i posterunki. 

Sowieci stali w Jaziewie około tygodnia. Główna kwatera znajdowała się u Kozłowskich, a najstarszy stopniem oficer był pułkownikiem. Funkcjonariusze PUB z Augustowa korzystali z kwatery położonej w sąsiednim domu u Wacława Ziemby. Pili tam samogonę. W stanie alkoholowego upojenia strzelali z pistoletów w sufit. Do dziś zachowały się ślady po pociskach. 
Kilka następnych dni upłynęło dość spokojnie, a stosunek sowieckiego wojska do mieszkańców wsi był, można powiedzieć przyjazny. Niektórzy z naszych bez przeszkód wyjeżdżali do pracy w polu lub na łąkach. 

We czwartek pod wieczór zwołano mężczyzn na sabranije w okolicach posesji Ziembów i Kozłowskich. O czym rozmawiano na zebraniu? Nie wiem do dziś. Faktem jest, że pozwolono rozejść się wszystkim do domu. 

W piątek 13 lipca sowieccy żołnierze chodzili od domu do domu i mówiąc: - Zawtra ujezżajem - zapraszali jeszcze raz wszystkich mężczyzn w sile wieku na zebranie. Nie interesowali się młodzieżą i tymi w podeszłym wieku. Wychodząc z podwórka Bronek ze Stasiem zatrzymali się w bramce. Staś wahał się czy iść? Bronek powiedział mu: 
- Jeśli grozi ci niebezpieczeństwo, to zostań i ukryj się. Sam chyba czujesz, co ci mogą zrobić? 
- Kuchnia jego mać! A co mi mogą zrobić? – powiedział Staś i obaj poszli na zebranie. 
Gdyby nie poszedł, uniknął by aresztowania, tak jak kilku innych członków AK, którzy się ukryli i przeczekali krytyczny czas. 
Mniej więcej na wysokości remizy idących na zebranie otoczono szczelnym kordonem, tak że nikt już nie mógł się cofnąć. Zatrzymano wszystkich na podwórku i w stodole u Kozłowskich. Zaraz po wsi rozeszła się wieść, że każdemu z zatrzymanym trzeba dostarczyć prowiant na dwa dni. Przygotowałam więc jedzenie w dwóch torebkach i poszłam żeby przekazać Bronkowi i Stasiowi. Podwórko Kozłowskich było obstawione sołdatami. Wpuścili mnie przez bramkę. Zatrzymani mężczyźni podchodzili pojedynczo, a jakiś starszy stopniem sprawdzał ich nazwiska i mówił czy należy im przekazać prowiant, czy też nie. Gdy przyszła kolej na mnie podałam najpierw dane męża - Bronisław Matyskieła. Sowiet sprawdził w papierach i powiedział: 
- Tamu nie nużno. 
Gdy podałam dane Stasia, powiedział po sprawdzaniu: 
- Wot, tamu nużno. 
Została mi więc jedna torebka z jedzeniem. Staś zaproponował, żeby dać ją Klemensowi Świerzbińskiemu, który stał obok, a któremu nikt jedzenia nie przyniósł, bo rodzina była na Rosji. Oddałam drugą torebkę i wróciłam do domu. Za jakiś czas przyszedł do domu zwolniony przez Sowietów Bronek. Zaraz przypomniał o dwóch automatach, które szwagier Wacek Skorupa przywiózł z Niemiec. Nowiutkie, leżały w suszarni pod najwyższym daszkiem. Pieczę nad nimi miał Staś. Trzeba było się ich jak najszybciej pozbyć, bo po zatrzymaniu Stasia mogło dojść do rewizji. Rozstrzelali by całą rodzinę na miejscu, gdyby znaleźli broń. Wzięłam więc kosę na ramię, a pod pachę owinięty w płachtę automat i weszłam na podwórko Ziembów, po drugiej stronie ulicy, aby przejść do wyki, która rosła na polu Rajmunda Janika. Po lewej stronie stał stary, gliniany dom Ziębów. Na parapecie otwartego okna do kuchni zobaczyłam polowy telefon. Kilka kroków dalej przechadzał się wartownik z bronią. Zatrzymał mnie mówiąc: 
– Nielzia! 
Powiedziałam wtedy, że idę ukosić wyki. 
– Wot stupaj chaziajka! - odrzekł. 
Z duszą w gardle doszłam do wyki, ukradkiem wsunęłam broń pod mostek na rowie, ukosiłam trochę i wróciłam do domu. W taki sam sposób wyniosłam drugi automat. Za parę dni nie było broni pod mostkiem. Ktoś ją zabrał i ma do dziś. 

Pomyślałam, że jeszcze trzeba dostarczyć Stasiowi onuce na zmianę. Rozdarłam jakąś flanelową koszulę i zrobiłam dwie onuce. Mężczyzn trzymali w stodole. Na moją prośbę wywołali Stasia, który był blady i wystraszony. Ze łzami w oczach odwitał się ze mną. Było to nasze ostatnie widzenie. 

Poszłam jeszcze następnego dnia, ale chłopów już nie było. Pogonili ich rankiem pod eskortą. Po wsi rozeszła się pogłoska, że do Augustowa „do Turka”. Nazajutrz - w niedzielę - zebrała się nas grupa kobiet: ja, Szmyglowa, Jania Kunda oraz inne i poszłyśmy do Augustowa z jedzeniem. Przed „domem Turka”, gdzie było więzienie chodziło dwóch Sowietów. Na głowach mieli czapki z czerwonymi otokami, granatowe spodnie, a w rękach nahaje, którymi uderzali po cholewach butów. Zatrzymałyśmy się na chodniku po drugiej stronie ulicy. Ja, Jania Kunda i Szmyglowa zdecydowałyśmy się podejść do Sowietów. Zaczęłyśmy rozmowę od słów, że chłopów nam zabrali i że chcemy im podać jedzenie. Jeden z nich powtórzył ze zdziwieniem wymienione przez nas nazwiska mając problemy z ich wymową: 
- Matyskieha, Szmygiehski, Świerzbihski? Wot ich tu niet! Zapytałam więc gdzie mogą być? Gdzie ich szukać? Odpowiedział, że nie nada szukać i przegonił nas na drugą stronę.
Zrobiło się już późno. Zdecydowałyśmy, że na noc pójdziemy do kościoła, ale po drodze spotkałam Serwinową. Przed wojną była w Jaminach nauczycielką. Pochodziła z Czarniewa (z domu Chodorowska). Poznała mnie i zaprosiła wszystkie kobiety na nocleg. Choć sama z rodziną nie miała co jeść, poczęstowała nas zupą z czarnych jagód, w której było parę zacierek. Zapytałyśmy czy nie wie nic o losie zatrzymanych. Powiedziała, że ostatniej nocy widziała jak popędzili więźniów przez miasto. Po obu stronach ulicy szli bojcy i strzelali w górę na postrach tak, że tylko ukradkiem można było podejść do okna. Więźniowie idąc czwórkami nieśli na ramionach łopaty. Po tym zdarzeniu ludzie w Augustowie mówili, że rozstrzelano wszystkich w lasach w okolicach Płaskiej. Noc spędziłyśmy drzemiąc gdzie się dało. Rano, odchodząc zostawiłyśmy Serwinowej przyniesione ze sobą jedzenie. Tylko Jania Kunda, nasza sąsiadka nie podzieliła się i zabrała wszystko do domu. 

Los zatrzymanych szesnastu mężczyzn z Jaziewa nigdy nie został wyjaśniony. Pozostała rozpacz matek i żon oraz osierocone dzieci. Gdyby chociaż można było świeczkę na grobie zapalić? Wiem, że córka Klemensa Świerzbińskiego - Krystyna pisała listy do Czerwonego Krzyża i samego Gomułki, ale otrzymane odpowiedzi nie zawierały żadnych informacji o losie ojca. Wśród szesnastu zaginionych byli: 

Andruszkiewicz Mieczysław ur. 1903
Bielawski Jan 
Dziądziak Stanisław 
Guziejko Antoni ur.1897
Haraburda Eugeniusz 
Janik Jan 
Karp Leon 
Kozakiewicz Czesław ur. 1927
Kugiel Adam 
Kunda Edward 
Kułakowski Kazimierz 
Matyskieła Stanisław ur. 1909
Suchwałko Ludwik 
Szmygiel Franciszek ur. 1907
Świerzbiński Klemens 
Usnarski Jan 

Pomnik na cmentarzu w Jaminach. Zdjęcie z mojego archiwum Z.M.

Siedemnastą ofiarą obławy był Stanisław Panasewicz s. Benjamina, który uciekał nocą przed Sowietami na Jagłowo do siostry w Karpowiczach. W ciemnościach wpadł do wody i utonął. Po kilku dniach rodzina znalazła ciało w okolicach przejścia przez kładzie** na rzece Brzozówce. 
Po Stasiu została w domu dwurzędowa granatowa marynarka w prążki i granaty znalezione po jakimś czasie w kruśni, które gdzieś zakopaliśmy. 
Po kilku latach Bronek schował kilka wiązek machorki pod najwyższym daszkiem w suszarni. Sięgając po jakimś czasie do skrytki wymacał ręką pistolet. Idąc na pastwisko po krowy wyrzucił broń do rowu na polu Dawidowiczów. 

Na podstawie przekazu Heleny Matyskieła, mieszkanki Jaziewa (rocznik 1922). 

P.S. Z relacji innych świadków tamtych wydarzeń wynika, że Sowieci przybyli do Jaziewa w południe 10 lipca, w sile kilkuset żołnierzy. Otoczyli wieś rozstawiając bojców w odległości kilkudziesięciu kroków jeden od drugiego. Na wylotach dróg umieścili posterunki. Większość swoich taborów, w tym samochody ciężarowe pod plandeką umieścili na ułeczce od strony Mogilnic. Były tam też stanowiska km-ów. W okolicy stodół Olszewskich i Kalinowskich okopali działa. Kuchnie polowe rozlokowali na ługu u Murawskich i przy remizie. Pozostałe samochody stały po kilka sztuk na podwórku Świerzbińskich i koło posesji Juchniewicza, w miejscu późniejszego sklepu. Na podwórku Putyńskich stał samochód z megafonem. Z radia puszczano skoczną muzykę i przemówienia Stalina. Codziennie o świcie bojcy objeżdżali konno okoliczne pola, zapewne w poszukiwaniu zbiegów, którzy mogli ukrywać się w zbożu. Do Jaziewa przypędzono mężczyzn aresztowanych we Wrotkach i Mogilnicach. Wszystkich przetrzymywanych w stodole Kozłowskich wyprowadzono z Jaziewa rankiem 14 lipca pod silną eskortą bojców oraz przy….śpiewie i dźwiękach harmoszki na czele kolumny. Kobietom z dziećmi na rękach, które towarzyszyły wymarszowi Sowieci mówili, że po kilku dniach mężczyźni wrócą do domu. Kolumnę skierowano do Kopca. Część z aresztowanych trafiła do Sztabina, do stodoły Szyców położonej przy Rybackiej niedaleko budynku gminy. Urodzony w 1930 roku Czesław Chojnowski przywoził tu z siostrą Janią jedzenie swemu starszemu bratu Janowi, którego nazywano Szczepanem po chrzestnym Małachowskim. Inni też dostarczali swoim prowiant. Straże nie pozwalały na kontakt z zatrzymanymi, co najwyżej któryś z daleka pomachał ręką. Ludwik Suchwałko pokazał żonie składając palce na krzyż, że wszystkich czeka więzienie. Za trzecim chyba razem Chojnowscy zastali tylko swego brata i jeszcze jednego z aresztantów, którym mógł być Mikazy Borkowski z Jaziewa. Przestraszeni, siedzieli obaj pod stodołą w zakrwawionych od bicia koszulach. Pozostałych wywieziono w nocy samochodami. O zwolnieniu Borkowskiego zaważył zapewne fakt, że w czasie okupacji był przymusowym robotnikiem w Rzeszy i nie mógł w tym czasie spiskować przeciw Sowietom. 

Niektórych mężczyzn zabranych z Jaziewa przetrzymywano przez kilka dni w Jastrzębiej II w stodole Koszyckich i piwnicy Granackich. Urodzony w 1937 roku Józef Szmygiel przywoził tu jedzenie swemu ojcu Franciszkowi. W czasie jednej z „wizyt” widział ojca prowadzonego na „badanie”. Chciał do niego podejść ale sołdat z eskorty nie pozwolił odpychając chłopaka automatem i nogą. Ojciec przypomniał mu z daleka o machorce. 
Wśród aresztowanych w obławie był nasz sąsiad Edward Kunda s. Karola. Świadkowie twierdzą, że nie należał do AK, aresztowano go przez pomyłkę za innego Edwarda Kundę s. Adama z kolonii, członka AK, który po paru latach zginął rażony piorunem. 

W świetle powyższych faktów przedstawiony przez moją matkę ślad prowadzący do „domu Turka” okazał się fałszywy. Być może trzymano tam mężczyzn z okolic Augustowa. 

Wśród funkcjonariuszy UB, którzy brali udział w obławie był Mirosław Milewski ur. w 1928 roku w Jaziewie. Jego ojciec Bolesław spokrewniony z rodziną Edwarda s. Józefa i braćmi Józefa: Ignacym (USA) i Feliksem (później Aniszko) pełnił funkcję sekretarza gminy Dębowo z siedzibą w Jaziewie, a potem zajmował się produkcją cementowych dachówek na zarobek. Matka pochodziła z Jamin, z nauczycielskiej rodziny Serwinów i była nauczycielką w szkole w Jaziewie. Na początku lat trzydziestych rodzina przeniosła się do Lipska. Mirosław miał starszą siostrą, też nauczycielkę i brata. Rodziców i siostrę zamordowali hitlerowcy. Brat zginął po wojnie „na odzyskanych”. Nastoletnim, zagubionym sierotą zaopiekowała się nowa władza na tyle skutecznie, że służył jej do końca życia awansując do stopnia generała milicji. W czasach Jaruzelskiego piastował stanowisko Ministra Spraw Wewnętrznych. Zmarł w 2008 roku. 

Powyższy tekst jest z pewnością subiektywną oceną tej bardzo tragicznej historii. Moja matka miała na względzie przede wszystkim bezpieczeństwo i dobro swojej rodziny. Nauczona wojennymi doświadczeniami powtarzała wiele razy zwracając się do mnie i do brata: 
- Pamiętajcie dzieci, jeśli chcecie spokojnie spać, to nie zapisujcie się do żadnej partii czy organizacji. Namawiają, durzą i obiecują złote góry. Sami mają z tego korzyści, a szary naród potem cierpi. 

Walka o wolność wymaga jednak wiele wysiłku, wyrzeczeń i ofiar. Ofiara krwi złożona przez pokolenie Stasia Matyskieły nie była ofiarą daremną. Pozostała w ludzkiej pamięci jako wielka krzywda wyrządzona naszemu narodowi przez najeźdźcę. Pamięć tej i wielu innych krzywd przez długie lata mobilizowała naród polski w konsekwentnych dążeniach do suwerennego bytu. Opisując tę historię mam ogromną satysfakcję, że po sześćdziesięciu pięciu latach mogłem oddać hołd mojemu stryjowi i jego kolegom. 

* żołnierskie manierki. 
** przerzucone przez rzekę pnie drzew, rodzaj kładki. 

W tekście wykorzystano ustny przekaz następujących osób: 
Bronisław Matyskieła (1907 - 1984), 
Józef Janik (1912 - 2009), 
Helena Matyskieła (rocznik 1922), 
Stanisław Haraburda (rocznik 1922), 
Edward Milewski (rocznik 1926) 
Czesław Chojnowski (rocznik 1930), 
Leopold Murawski (rocznik 1934), 
oraz ogólnie dostępną literaturę o tematyce historycznej. 

Grajewo, maj 2010 r. J.M.

Giby. Miejsce-pomnik upamiętniające ofiary obławy augustowskiej z listami osób ze wszystkich miejscowości regionu. Zdjęcie z mojego archiwum Z.M.
Na zdjęciu moja Mama (wychowana w Jaziewie) i Syn.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Pamiętnik. Wspomnienie z życia - nowe życie. Cz. III


To już kolejna trzecia część wspomnień Wujka Jana Zajko nawiązująca do życia w pierwszych latach po wojnie i układaniu sobie życia. Ostatnia czwarta część pisana była po przemianach 1989 roku i opisuje okres pomiędzy 1967 a 1998 rokiem którą zamieszczę z czasem, jeśli czytelnicy sobie tego życzą. tymczasem zapraszam do lektury części trzeciej.

***
Część Trzecia 

W trzeciej części to tylko chcę wspomnieć na wstępie, że specjalnych ciekawych przeżyć nie miałem, tylko mam zamiar przedstawić wszystkim młodym, którzy zamierzają życie nowe rozpocząć tj. założyć rodziny, nie wszystkich są jednakowe warunki i nie wszyscy wierzą w to, ażeby tylko zdrowie i zgoda, to życie samo się ułoży. A że tak jest, to, jako fakt to niech posłuży za dowód moje osobiste nowe życie. 

Był to rok 1945. Ucichły działa. Polska, Ojczyzna nasza w nowym swym ustroju rozpoczęła dźwigać się z gruzów i ruin. Wszędzie trzeba było rąk do pracy. Jedni wyjeżdżali masowo z całymi rodzinami zagospodarowywać ziemie odzyskane. 
Młodzież wyjeżdżała do miast szukać pracy umysłowej lub do fabryk. Jednym słowem, każdy miał prawo rozpoczynać nowe życie i zakładać rodziny. Był taki czas jeszcze, kiedy był Bierut prezydentem, a później I sekretarzem PPR to dla rodzin wielodzietnych przyznawano pewne nagrody pieniężne. Dlatego to każdy, kto tylko mógł zakładał swoje rodziny. Ja osobiście nie chciałem być gorszy od innych. Ale jak i od czego zaczynać. 

Początkiem mojego kierunku na nowe życie było to, że kupiłem plac w Suchowoli, przy ul. Goniądzkiej, u właściciela Żyda Libersztyna, nazywano go Lisem. Plac ten kupiłem za pieniądze podarowane przez mojego stryja, który był kiedyś w Ameryce, a kiedy wrócił do domu rodzinnego mnie jakoś najlepiej polubił i umierając w 1942 roku przekazał mi 100 dolarów, za które to kupiłem w miesiącu marcu 1945 r. ten wspomniany plac. A więc początek mojego nowego życia zawdzięczam tylko wyłącznie swojemu stryjowi, który mi w tym dopomógł. 
Mając plac, trzeba było myśleć, żeby jego kiedyś zagospodarować. Postanowiłem ożenić się i przenieść swą siedzibę do Suchowoli. 
Jeżeli chodzi o żeniaczkę, nie problem, bo jak czytelnicy przypominają wyjazd mój do wojska, a później pójść uczyć się zawodu krawieckiego, to miało się na myśli tę osobę, z którą to właśnie planowałem się połączyć i żyć, dzielić losy złe i dobre. 

Tak też się stało. Przyszedł miesiąc wrzesień 1945 r. Postanowiłem wyjechać do Suchowoli, mając na myśli rozpocząć pracę w zawodzie krawieckim. Wyjazd mój nie wszystkim się podobał. Bracia patrzyli na to z myślą tą, że ja chcę wyjechać po to, ażeby się ożenić i zaraz po niejakimś czasie wrócić i podzielić gospodarkę. Rodzice zaś żałowali mnie, jak ja będę żył nie mając gospodarstwa. Jednak nie zrezygnowałem z zamiaru. A kiedy domówiłem się z przyszłymi moimi kuzynami po żonie, Dawidowiczami, że będziemy mogli zamieszkać u nich jakiś czas, zanim znajdziemy większe pomieszczenie. 
Przyszedł, więc dzień wyjazdu z domu rodzinnego do domu cudzego, gdzie miało się rozpoczynać nowe życie. Tym pierwszym dniem był to 30 wrzesień 1945 roku. Nie było wesołe to pożegnanie. Jeden z braci uniknął podania ręki, drugi z pretensją do szwagra Karpa, że mnie do tego namówiono. I tak jeden szwagier Karp Edward odwiózł mnie furmanką do rzeki, a drugi szwagier Wojtkielewicz Jan łódką zawiózł do Karpowicz mnie i mój cały majątek. Kuferek, który odziedziczyłem po stryju, o rozmiarach 40 x 70 x 40 cm i to był cały majątek. Było to popołudnie pochmurne i dżdżyste. Co się działo w sercu moim, to dzisiaj nie chcę opisywać, bo nie ma sensu. Jednym Słowem jechał człowiek w nieszczęsną dal. Od łódki do Suchowoli zawiozła mnie i mój majątek kobieta Żukowska, która obecnie jak piszę, to jeszcze żyje i pamięta jak wyglądałem wtedy. 
Gdy przyjechaliśmy do Suchowoli był już późny zmrok. Kiedy wszedłem do domu Dawidowiczów byłem zmoknięty, wyglądałem na godnego zmiłowania. I właśnie w tym domu doznałem tyle dobrego, że nie zapomnę nigdy póki będę żył. Dzisiaj jesteśmy kuzynami po żonie, ale wtedy, to jeszcze byliśmy cudzymi. Co innego, że już wtedy była ta pewność, że za dwa tygodnie przyjdzie ta osoba, co zatwierdzi nasze kuzynostwo. I tak się stało. 

10 października miał być nasz ślub i wesele. Ale zanim to wesele, to kłopotu nie mało. Jak, od czego i za co zacząć? Zapasu gotówki nie było, ponieważ świeżo upieczony krawiec. W tej chwili przyszedł z pomocą brat żony Czesiek, który kupił za własną gotówkę cielaka z przeznaczeniem na to właśnie wesele w Suchowoli. Przygotowaniem tego przyjęcia zaangażowana była ciocia żony tj. Dawidowiczowa i pani Lipska, która w tym czasie mieszkała u Dawidowiczów po drugiej stronie. 
W Jagłowie zrobiono nam wyrząd to znaczy jak dawniej mówiono wyprawiny i po tym pojechaliśmy do Suchowoli przez Sztabin okrężną drogą na trzy furmanki ogółem 12 osób. Kiedy przyjechaliśmy do Suchowoli był już późny zmrok. Podczas nabożeństwa Różańcowego wzięliśmy ślub w Kaplicy, ponieważ Kościół był jeszcze w gruzach. Po ślubie wróciliśmy do domu weselnego. A jakże, muzykanci grali, rozpoczęło się przyjęcie, a później zabawa. Po zabawie goście mieli się rozjeżdżać nad ranem, lecz zaczął padać deszcz i zmuszeni byli goście zostać dłużej. A czym goście dłużej, to dla państwa młodych kłopot. 
Tak w skrócie, wesele się odbyło, goście się rozeszli, a młoda para została u swych bliskich krewnych. Pokój osobny, kuchnia wspólna, dla nas dobre warunki, dal gospodarzy nie bardzo. Jednak ze względu na kuzyństwo pomagano nam jak tylko mogli. 

A teraz w skrócie jak była pomoc ze strony Urzędu Skarbowego w Sokółce. Kiedy wywiesiłem szyld z napisem „Krawiec” we środę, ażeby poinformować klientów, to zanim przybyli klienci, to zaraz we czwartek przyszło dwóch urzędników z Urzędu Skarbowego w Sokółce, sprawdzając, czy posiadam kartę rejestracyjną. A że jej nie miałem, to nałożono grzywnę 1000 zł i wymierzono podatek 100 zł miesięcznie. A za to, że nie posiadałem karty rzemieślniczej, to sprawę skierowano do Sądu Wojewódzkiego w Białymstoku, gdzie sąd ukarał 500 zł grzywny, tylko wypadła amnestia i karę darowano. 
Tak dopomógł Urząd Skarbowy do rozpoczęcia nowego życia. Podczas mej pracy w zawodzie krawieckim zdarzało się różnie pod względem roboty, lecz za dużo jej nie było, a podatek trzeba było płacić. Postanowiłem rzucić swój zawód, a szukać pracy w Gminnej Spółdzielni, jednak na razie nie było wolnego etatu. Poszedłem, więc pracować na drogę, gdzie był w tym czasie drogomistrzem Lipski Henryk, z którym to mieszkaliśmy przeszło rok czasu u Dawidowiczów, a kiedy oni wyprowadzili się, my zajęliśmy to mieszkanie. Na drodze wprawdzie praca była ciężka, lecz popłatna. Woziliśmy kamienie z Domurat samochodem i pewnego razu, kiedy przyjechałem wieczorem do Suchowoli, przyszedł do mnie Prezes Zarządu G.S. Zaniewski Bolesław, proponując objęcie sklepu spożywczego, który prowadził Skórski Adolf. Po długim namyśle zgodziłem się. Cóż było robić, trzeba próbować, nie wszyscy święci, garnki lepią. 
Przyjąłem sklep 1 października 1949 roku i w tym to sklepie pracowałem do 1951 roku, potem przeniesiono mnie do sklepu tekstylnego. 
Kiedy już miałem zaoszczędzone kilka tysięcy złotych, postanowiłem zacząć budowę domu. Kupiłem dom drewniany bez dachu i krokwi u Haraburdy w Jagłowie, za który to zapłaciłem 6000 zł, a później na raty wykańczałem. Trudne wprawdzie było to wykańczanie. 
Przywiezienie i złożenie tego domu zawdzięczam dla dobrych sąsiadów i przyjaciół z Jagłowa, za którą to pracę nie płaciłem, bo taki dobry zwyczaj był i jest nadal w Jagłowie. Jak kto się buduje, to jedni drugim pomagają. Ale kiedy przyszło do wykończenia to trzeba było sposobem gospodarczym tj. własnymi siłami i pomocą fachową swych kuzynów. 
Jeżeli chodzi o sprawy finansowe to zapłaciłem dla stolarzy, którzy zrobili okna i drzwi, oraz dla murarzy. Pozostałem roboty wykończeniowe robiło się na raty. Dlaczego na raty? Pracując w Gminnej Spółdzielni, jako referent zbożowy w ośmiu godzinach musiałem wykonać pracę biurową, a przed godziną 8-mą rano i po godz. 16-tej po południu do zmroku robiło się przy domu. Jednym słowem od świtu do zmroku w porze letnie. W biurze na pewno praca nie była wydajna, bo nieraz i zadrzemało się przy stole, a wszystko to z przemęczenia. Jednak dzięki wysiłkowi, po dwóch latach ciężkiej pracy przeszło się do swego domu, a ogólnie po ośmiu latach nowego życia, gdzie przeżyliśmy u swych kuzynów Dawidowiczów, dla których nigdy nie zapomnimy, jak nam było tam dobrze. Przez osiem lat przeżyć pod jednym dachem i na jednym podwórku i nikt od nikogo nie usłyszał przykrego słowa, a odwrotnie świadczyliśmy usługi nawzajem. 
A kiedy przyszła godzina odejścia i pożegnania się, pomimo że nie daleko odchodziliśmy, jednak ciężko było odchodzić, W tym to domu urodziło się nam i wychowało dwoje dzieci, przy pomocy dobrej cioci. Ten dom i ta rodzina to była największa podstawa dla naszego życia. 
Wprawdzie byliśmy kuzynami, ale ile jest takich rodzin, że ojciec z synem, brat z bratem lub siostra z siostrą, za ciasno im jest w jednym domu. My natomiast przeżyliśmy osiem lat i kiedy wychodziliśmy, jedna strona jak i druga była tak wzruszona, że łzy same cisnęły się z oczu. 
W tym to domu mieliśmy różne przeżycia, których to nie mam zamiaru opisywać, bo jak zawsze i wszędzie, w każdej rodzinie nie wszystko układa się pomyślnie jak się planuje. 

Chcę tylko jeszcze końcowo do swych wspomnień o tym, jakie to były czasy zaraz po wojnie i jak niektórzy chcieli dojść do kariery nieraz kosztem innych uczciwych ludzi. A co było może w tamtych czasach najstraszniejsze, że za błahostkę nieraz zabijano człowieka. A takich przykładów na Tereni Suchowoli można było wymienić dużo. 
Działo się to w tym czasie, kiedy my akurat przebraliśmy się do Suchowoli tj. w roku 1945, Kidy przed kilkoma tygodniami w ciągu kilku nocy wyprowadzono i zamordowano 8-miu mężczyzn, których rodziny po kilka dni szukały, ażeby znaleźć zwłoki i pochować je na cmentarzu. To jeszcze w tym utrudniano, bo wykonawcy bali się, ażeby rodziny pomordowanych w ten czy inny sposób nie rozpoznały morderców swych ojców, mężów, braci, synów. 
Kto to robił? To nie robił Niemiec, ani inny obcy żołnierz, to robili koledzy, sąsiedzi i blisko znajomi, za jakąś, jak poprzednio wspomniałem, osobista sprawę, a uchodzili rzekomo za wielkich partyzantów – Polaków. I właśnie ci wspomniani partyzanci jednego wieczoru listopadowego, kiedy już padał pierwszy śnieg, odwiedzili dom Dawidowiczów. Weszło do domu razem siedem osób, sześciu szeregowych okrytych pałatkami, ażeby ich nie można było rozpoznać, siódmy zaś w stopniu porucznika, w okularach o charakterystycznej twarzy tj. wąsik, bokobrody, z pistoletem w ręku. 
Kiedy weszli do kuchni zapytali, czy tu mieszka krawiec Zajko Jan? Domownicy, tj. rodzina Dawidowiczów, nikt z tego strachu już nie mogli odezwać się, bo wiadomo, czego ci patrioci przychodzili, albo zrabować i zbić porządnie gospodarza, nawet może przyszli zabrać i zrobić to, co przed kilku tygodniami zrobili z ośmioma mężczyznami. Weszli, więc do naszego pokoju z pozdrowieniem „Dobry wieczór”. Sześciu zatrzymało się koło drzwi, oficer zaś podszedł do stołu, położył pistolet na stół, po krótkiej rozmowie zażądał kontrybucji w sumie 500 zł, jako dar na wdowy i sieroty. Prosiłem żeby mnie tym razem uwzględniono, że samo zaczynam nowe życie, że pracy dużo nie ma w zawodzi krawieckim, sami jesteśmy na łasce kuzynów. Odpowiedź była krótka, jeżeli pan nie ma dzisiaj dać, dajemy terminu dwa dni, porzucając obligację na 500 zł i kto się zgłosi i powie hasło, jemu dać pieniądze. 
Cóż było robić, podziękowałem za ludzkie podejście i obiecałem, że na pewno dotrzymam słowa. Powiedzieli „Dobranoc” i poszli, lecz nie na długo. Zaraz po ich odejściu tj. jakieś 15 minut, kiedy za nimi zamknięto drzwi, bo ciocia dostała ataku sercowego i trzeba było ratować, znowu zastukano do okna.”Proszę otworzyć to my”. Nie wchodząc do kuchni, a tylko z korytarza jeden osobnik, bo nie rozpoznałem go, bo to już nie był porucznik, a tylko szeregowy, powiedział „Panie Zajko, chodź pan tu” Spytałem, czy mam się ubrać, powiedział nie. Ubrać się znaczyło w tym czasie to samo, co zginąć. 
Jednak ze mną było inaczej, widocznie Bóg nie chciał ażebym w takim wieku zginął i to tak marnie. Zapytał mnie na korytarzu patriota, czy był pan porucznik u pana i czy porzucił obligację na 500 zł, powiedziałem tak. A więc my się dowiedzieliśmy, że pan może faktycznie nie ma 500 zł, to proszę dać 100 zł. Uradowany tym wszystkim przyniosłem 100 zł i na tym spotkanie zakończone. 
Nie mam specjalnie pretensji do tych ludzi, ponieważ mnie krzywdy nie zrobili materialnej, ponieważ ani ograbiono mnie, ani zabito, bo widocznie ktoś był z nimi mój dobry znajomy, że wstawił się za mną. 
A chcę nadmienić, że w mieszkaniu było ich siedmiu, ale na podwórzu to było może ze dwudziestu, bo o tym świadczyły ślady. Ale ile to kosztowało mnie zdrowia i wszystkich domowników, to tego opisać się nie da. Tak się tym wszyscy przejęli, że później przez kilka tygodni jak coś stuknie, to zdaje się, że idą już ci sami z panem porucznikiem na czele. 
Jednak wszystko przeminęło i przyszedł ten dzień, z jednej strony smutny wyjścia z domu tego, co przeżyło się w nim osiem lat, a z drugiej strony radość, że kiedy uklękliśmy przy stole w domu własnym, ażeby podziękować Bogu za to, że żyjemy i prosić Go, ażeby nadal otaczał nas opieką. 
Kiedy wyjeżdżałem z domu to majątek nasz składał się z małego kuferka, a po ośmiu latach naszego gospodarzenia, to już było, co furmanką przewozić, kiedy przyjechał brat. Wprawdzie nie było żadne to bogactwo, o którym nie warto byłoby pisać, ale pisze po to, żeby ci wszyscy młodzi wiedzieli o tym, że wszystko, co jest, to nie przyszło samo, ale na to trzeba było pracować ciężko i rzetelnie. W tym to domu jeszcze jedno przybyło bogactwo tj. urodził się drugi syn, a trzeci w rodzeństwie i to chyba do najważniejszych wydarzeń w tym czasie należało. 

O sobie tylko końcowo wspomnę, że w Gminnej Spółdzielni w Suchowoli pracuję bez żadnej przerwy od 1 października 1949 roku. Pracowałem na różnych stanowiskach tj. sklepowego, magazyniera, referenta i ostatnio od 1955 roku do chwili obecnej pracuję w Zarządzie G.S., jako v-ce prezes. 
O pracy swej nie opisuję, bo zapewne ci, którzy będą czytać, nie jeden zna dokładnie pracę w Gminnej Spółdzielni jak i moją osobista, dlatego też nie chcę nudzić więcej czytelników i na tym kończę. 

Przepraszam wszystkich czytających, że nie udolnie tak wszystko opisałem. Ale przecież na wstępie zastrzegłem, że nie chodzi mi o to, ażeby zdobyć jakąś sławę pisarza, bo nim nie jestem i nie śmiem marzyć o tym, bo bym ubliżył ludziom do tego powołanym. Ale napisałem tak jak umiałem, co wiedziałem, co przeżyłem i żadnej fantazji nie dodawałem. Mam jedno tylko w tym zadowolenie, że co pomyślałem, to dokonałem. Skreśliłem swoje życie swą własną ręką, nie krzywdząc w tym nikogo. Poświęciłem wprawdzie trochę czasu na pisanie rękopisu, ale to robiłem ku swojemu zadowoleniu. Lecz tego rękopisu nie mógłbym dać komuś do przeczytania. I właśnie tu z pomocą przyszła pewna pani, która również pracuje w Gminnej Spółdzielni od 1949 roku, przepisała to na maszynie, bezinteresownie poświęciła tyle czasu. A tą panią z poświęceniem była Wanda Karpienia, dla której składam serdeczne podziękowanie. Sądzę, że i nie jeden czytelnik przyłączy się do mojego podziękowania i przynajmniej pomyśli to, co ja w tej chwili myślę. Bo gdyby nie pomoc pani Wandy to na nic by była moja praca i nikt by z niej nie skorzystał. Jeżeli bóg pozwoli pożyć przynajmniej jeszcze 100 lat, to wtedy opisze o wszystkim i o wszystkich Was, którzy ten mój nieudolny pamiętnik czytaliście i nie jedne może się uśmiał z tego. 

Apel jest jeden, kto z czytających będzie czytał i nudził się tym, proszę nie czytać, a wziąć za pióro i napisać o sobie, a ja z chęcią na pewno przeczytam. 

KONIEC 

Suchowola, dnia 30 czerwca, 1967 r. Jan Zajko

Pamiętnik. Wspomnienie z życia ... - front i ucieczka. Cz. II.


Wracam, więc do swoich własnych przeżyć. Kiedy to Niemcy zaczęli się cofać, front posuwał się szybko w kierunku Niemiec przez Polskę i nadszedł ten czas, że wojska rosyjskie były w Rutkowszczyźnie i Suchowoli, Niemcy zaś w Karpowiczach za rzeką i w Jagłowie, Mogilnicach i Jaminach. Kiedy front się zbliżał to z okolicznych wsi uciekali ludzie do Jagłowa z tą myślą, że w Jagłowie będzie spokojnie ze względu na łąki. (Wujek pisząc łąki miał chyba na myśli podmokłe rozlewiska Biebrzy i kanału, co dla miejscowego było normalne, wiedzieli gdzie przejść suchą stopą, a dla obcych nieprzystępne) 

Był w tym czasie Ksiądz Ostrowski Witold, obecny proboszcz parafii Chodorówka, fundator Kaplicy w Jagłowie, któremu to zawdzięcza i zawdzięczać będzie ludność Jagłowa. Ale kiedy front się zbliżył, to najgorzej było właśnie w Jagłowie, bo tu zatrzymali się Niemcy. Młodzi zaczęli uciekać z Jagłowa widząc niebezpieczeństwo, kiedy zaczęły pociski padać. Przebrał się i ksiądz Ostrowski w mój mundurek na świecko o poszedł przez łąki do Rutkowszczyzny. Poszli i moi dwaj bracia starsi i bratowa z dziećmi do Rutkowszczyzny ze swoim inwentarzem żywym. Ja zaś zostałem ze swoimi rodzicami staruszkami w piwnicy u Nowickiego Wacława. Myślałem, że ja uchronię przez to rodziców, bo gdzie oni zajdą nie mając sił, ponieważ liczyli w tym czasie po 76 lat. Jednak los chciał inaczej. Nie tylko rodziców musiałem zostawić na łasce losu, ale sam mało nie przypłaciłem życiem. Jednego pięknego poranka przychodzi Niemiec do piwnicy, daje mi znak, ażebym wyszedł. Tłumaczę mu na znaki, pokazuję mu, że matka krank tj. chora, a on nic – „kom, kom”. Cóż było robić rozkaz Niemca frontowca rzecz święta. Odchodząc spojrzałem ze łzą w oku na rodziców, ponieważ serce przeczuwało, że nie wrócę i tak też się stało. Nazbierano nas takich 16-tu, a byli nimi Karp Edward, Ostrowski Jan, Pycz Antoni, Kaczorowski Wacław, Siemion Jan, Kamiński Stanisław, Ratkiewicz Kajetan, Kapusta Jóżef, Sawośko Ignacy z Karpowicz, Cymbor Stanisław, Cymbor Bernard, Opacki Jan, Żukowski Mieczysław, Adamowicz Józef, Łazarski z Jesionowa. Jaki był cel Niemców naszego aresztowania – prawdopodobnie ktoś miał przejść do Sowietów z jakimś meldunkami o tajemnicy Niemców i dlatego to nie chcąc wszystkich męczyć młodszych, zniszczyć w ten czy inny sposób. Kiedy Niemcy szukali po wsi jak najwięcej mężczyzn, za stodołą przy stogu słomy stał staruszek Haraburda Wojciech. Niemiec dał znak, ażeby on szedł do niego, staruszek ten nie słysząc i nie rozumiejąc nie ruszył się z miejsca i wtedy to Niemiec zasiał z automatu serię kul w pierś staruszka, a że było to przy stogu słomy, narzucił dwa pęczki słomy i poszedł dalej. To było przy naszych oczach w odległości 80 metrów. Cóż mogliśmy myśleć, że podobny los spotka i nas za chwilę. W tym czasie naleciało kilka samolotów sowieckich, które zaczęły ostrzeliwać z karabinów maszynowych i wtedy to korzystając z zamieszania uciekła Sawośko Ignacy, chroniąc się do stodoły Mikuckiego. Nas pozostałych zaprowadzono do stodoły Gudela Ignacego, gdzie pomieszczał się sztab dowództwa niemieckiego. Trzymano nas tam wszystkich przez 5 godzin. Niemcy zmieniali wartę nad nami w godzinę. Pierwszy, który nas pilnował, był ten, co zabił Haraburdę, jego straszna twarz do dziś stoi mi w pamięci, o gdyby dzisiaj mógł wiedzieć jego nazwisko i gdzie on jest. W tym czasie, kiedy nas trzymano, sztab w innym budynku miał naradę, co z nami zrobić, tak można było wnioskować jak później się dowiedzieliśmy. My w tym czasie modliliśmy się grupowo i osobiście, kto jak mógł. Niemiec jeden z lepszych, który nas pilnował, słysząc naradę tylko głową kręcił mówiąc „kaput” tj. śmierć. Jednak Bóg najwyższy chciał inaczej, bo natchnął dobrym sercem jednego z Niemców, że się nie zgodził. Po niejakimś czasie przyszedł tłumacz i powiedział w języku polskim „ Pójdziecie do Dębowa, bo tam trzeba zrobić mostek” Wtedy my wszyscy chórem – dziękujemy panu, bo na to nie liczyliśmy. To on powiedział, proszę nie dziękować nam, ale panu kapitanowi, że jeszcze idziecie do Dębowa. Zrozumieliśmy wszyscy, co nas mogło spotkać. Kiedy zaprowadzono nas do Dębowa, to nie było tam żadnej budowy mostku, a zamknięto nas 16 osób do chlewka małego tak, że jak pokładliśmy się w nocy do spania, to jeden przy drugim i to w szachownicę tj. jak jednego głowa, to drugiego nogi, z powodu małego pomieszczenia. I w takich to warunkach mieszkaniowych przebywaliśmy dwie doby. Jeść nam nie dawano, ale dozwolone było, że mógł ktoś z naszych rodzin przynieść. A że z Jagłowa do Dębowa 3 km tak, więc z tym biedy nie było. Na trzeci dzień odprowadzono nas do Dolistowa pod konwojem 2 Niemców. Szliśmy swobodnie tj. nie mieliśmy rąk związanych, tak, że rodziła się myśl, ażeby rzucić się na tych dwóch Niemców, zadusić ich wrzucić do rzeki. 

Jednak obawialiśmy się po pierwsze, że dużo było punktów obserwacyjnych na stogach siana i mogli Niemcy to zauważyć i wszcząć pościg za nami, a wtedy na pewno dobrze nie skończyłoby się dla niejednego, kto był słabszy, a do tego rzeka głęboka przegradzała. Po drugie gdyby Niemcy pozostali, którzy byli w Jagłowie o tym się dowiedzieli, to los pozostałych mieszkańców wsi byłby straszny. Dlatego też zaniechaliśmy tego czynu żałując wszystkich, a poświęciliśmy siebie na los szczęścia. W Dolistowie przetrzymano nas przez jedną dobę, a z tamtąd odesłano do wsi Piwowar na punkt zbiorczy. Było nas tam około 400-ta osób z różnych wsi i dwojakiej płci tj. mężczyźni i kobiety. Spisano nas na listy nazwiskami. Użyłem pseudonimu Sieńko Jan z Mogilnic. Paszport, który miałem ukryłem za podszewką w marynarce. Planowałem już wtedy ucieczkę, jednak trzeba było na to odpowiedniego czasu i okazji. Zatrudniono nas przy koszeniu zboża i tam to właśnie udało się dla Siemiona Janka korzystając z nieuwagi Niemca, który nas pilnował. Zanim ja byłem zdecydowany, kiedy skończy się pokos już nawet ubrałem się w marynarkę. Jednak przeszkodził temu patriota niemiecki w skórze Polaka ze wsi Brzozowa, który podpowiedział Niemcu, że uciekł Siemion. Posypały się kule z automatu za uciekinierem, jednak Siemion zdążył skryć się za górę i w zbożu był niewidoczny i dlatego mógł dalej uciekać swobodnie. Niemiec nie mógł za nim daleko biec, bo się bał nas zostawić, a więc wrócił do nas, a Siemion szczęśliwie wrócił do domu, ale nam o ucieczce już nie było mowy. Więcej do żniwa nas nie prowadzono. Wszystkie zboża, które nie zostały skoszone jak w Piwowarach tak i sąsiednich wsiach, tj. Klewianka, Wroceń, Smugorówka zostały zapalone, a zboża dojrzałe bardzo szybko się palą. Tak Niemiec postępował. Co zabrał, a resztę zniszczył. 
Nazajutrz rano, bo o godzinie 3-ciej, wyprowadzono nas ze stodoły, ustawiono czwórkami, sprawdzono obecność według listy, następnie Niemiec odczytał rozkaz treści następującej: „Z powodu tego, że wojska rosyjskie są już w pobliżu, dlatego też ludność tutejszego terenu obowiązana jest opuścić teren zamieszkania i przenieść się na tereny spokojniejsze, żeby uniknąć złego traktowania przez wojska rosyjskie. Dla porządku i zabezpieczenia każda grupa składa się po 50 osób w odległości 25 m jedna od drugiej, a przy każdej grupie wyznacza się po 4 Niemców – konwojentów i rozkazuje się konwojentom, – kto by chciał uciekać w drodze z ludności cywilnej, każe się strzelać do niego”. 
Tak też i było. Niektórzy starsi, którzy nie mogli iść dalej siadali na drodze ze zmęczenia. Wtedy to Niemcy „opiekunowie-dobrodzieje”, którzy rzekomo chcieli bronić przed żołnierzami sowieckimi, przeszywali bagnetami tych, którzy dalej nie mogli iść. Jedno mi wbiło się w pamięć, którego nigdy nie zapomnę. Za Goniądzem przy skrzyżowaniu dróg stał pomnik z napisem: „Przechodniu – zatrzymaj się, zastanów się skąd wyszedłeś, gdzie idziesz i gdzie zajdziesz?” 
Jakby ten napis był w tym dniu napisany specjalnie dla nas. Bo my też nie wiedzieliśmy, gdzie nas prowadzą i gdzie zajdziemy. Nie jednemu z nas była to ostatnia droga, na którą już nigdy nie wrócił. I tak nas prowadzono pod taką opieką 20 km, bez odpoczynku i posiłku. Dopiero we wsi Okół dano pierwszy odpoczynek i można było się napić wody. I właśnie w tej wsi udało mi się uciec. A w skrócie wyglądało tak. 

Przy drodze stał mały domek, przy domku stały dwie kobiety tj. córka z matką. Pomału ostrożnie zbliżyłem się do nich i rozmawiałem z nimi. Wykorzystałem moment, kiedy Niemiec najbliżej stojący mnie odwrócił się. Wtedy ja wskoczyłem do sieni tego domku i po drabinie znalazłem się na strychu. Niewiasty struchlały ze strachu, z obawy przed Niemcami, że może zauważono mnie. A gdyby tak, to ja bym pożegnał się z życiem na pewno, a jakich ich by był los – na pewno mało lepszy od mojego. Jednak Bóg chciał inaczej. Oślepił najpierw Niemców, a mnie dał myśl uciekać. Na tym strychy półkrytym słomą przeczekałem, aż do odejścia kolumny. To była druga ucieczka w moim życiu z narażeniem się na życie. 

Chcę czytelnikom również nadmienić, jaka była różnica w ucieczce od wojsk rosyjskich w roku 1939 w Sejnach, a rokiem 1944 w Okole. Jak przypominają czytelnicy, że w Sejnach matka z córką zasłoniły własną piersią w drzwiach mnie przed wrogiem, z narażeniem się na nieprzyjemność własną. Natomiast w Okole odwrotnie, starały się przede mną zamknąć drzwi, kiedy ruszyłem z miejsca. Ale w tym czasie nie było już siły zatrzymać, bo wiedziałem jedno może się uda, a inaczej śmierć mnie czeka. Dlaczego ja to piszę, bo chcę przez to pokazać, że wszędzie u nas w Polsce są i żyją ludzie, ale nie wszyscy jednakowi. Jedni potrafią oddać własne życie dla dobra Ojczyzny, inni zaś podchodzą do takich spraw obojętnie, a mają na myśli tylko swoje własne i osobiste sprawy. 

Po kilkuminutowym odpoczynku szybko uciekłem z tego niezapomnianego domku, który mnie sam przyjął i osłonił przed śmiercią, a nigdy właściciele. Poszedłem prosto przez pola do najbliższych ludzi, co kosili żyto, ażeby wskazali mi przynajmniej kierunek do mego domu, jak najbezpieczniejszą drogę i najprostszą. Jednak drogi innej nie było przez las jak ta, co nas prowadzono. I właśnie, kiedy powracałem to miałem to szczęście, że spotkałem się z tym Niemcem – szefem, co wydawał rozkaz odprowadzenia nas do Piwowar. Jechał na motorze, widocznie chciał dogonić kolumnę ludzi, gdzie ja byłem. Nie zatrzymał mnie, pojechał dalej, widocznie nie zależało na jednym człowieku. Co wtedy ja przeżywałem to trudno opisać. Kiedym go minął, bo poznałem, to wtedy przyśpieszyłem kroku, ażeby jak najdalej ujść. Pomimo, że byłem głodny nie czułem zmęczenia, a szedłem dalej i bliżej domu. Ale czy bliżej, to trudno było w tym czasie powiedzieć. Idąc pół dnia nie mogłem spotkać nigdzie człowieka, ażeby zapytać gdzie jestem i czy idę w dobrym kierunku. Dopiero pod wieczór tego dnia zobaczyłem wieś. Zboczyłem do niej, ażeby coś dostać jeść i zorientować się, w jakim kierunku iść.
Kiedy tylko zawróciłem do wsi, podjechało do mnie trzech Niemców na koniach. Zatrzymując mnie pytają po niemiecku „arbajt”, to znaczy robić chcesz, potwierdziłem głową tak i pojechali dalej. Jak się później okazało byli to Niemcy, którzy robili łapanki na ludzi i brali na roboty do kopania okopów i właśnie w tej wsi, gdzie ja szedłem, kopano okopy. Niemcy myśleli, że ja sam idę dobrowolnie do roboty i pojechali dalej szukać ludzi. 

Kiedy zaszedłem do pierwszego domu, to wielkie oczy zrobiono, jak ja tu mogłem się dostać. Jak wyjaśniłem sprawę spotkania z Niemcami. To wszyscy się dziwili, jak to mogło się stać, że oni nie zatrzymali. Tam w tym domu dostałem jeść i wieczorem z jedną kobietą wybrałem się na łąki, gdzie byli wszyscy mieszkańcy położonych wsi. I ci ludzie mieli ze sobą inwentarz żywy tj. krowy, owce i świnie. I właśnie z tym inwentarzem najwięcej mieli ludzie kłopotu, bo zaraz następnego poranka trzeba było przeprawić się przez rzekę Łęk. Z krowami nie było kłopotu, natomiast ze świńmi i owcami był kłopot nie mały do rzeki wpędzić. Ryk krów, bek owiec, kwik świń rozległ się daleko podczas poranku lipcowego. Dla mnie osobiście robiło takie wrażenie i przypominało z filmu, jak to było w Hiszpanii podczas przewrotu i dlatego też długo ten ryk i beczenie pozostało w uszach. Będąc z ludźmi tymi przez dobę głodu wprawdzie nie zaznałem, bo mleka nie brakowało, a w biedzie to ludzie są gościnni. Jednak postanowiłem wędrować dalej, a bliżej domu. Odradzano mi i przestrzegano, ażeby kilka dni zatrzymać się, aż przyjdą Moskale, bo tak ich w tamtych stronach nazywano i potem dalej iść swobodnie. Informowano mnie, że przede mną jest teren niebezpieczny, ponieważ w lesie są Niemcy i polska partyzantka w dowód, że rano widziano rakiety ostrzegawcze. I właśnie ludzie mieli rację, bo gdy następnego dnia powędrowałem naprzód, to zaraz na drugim kilometrze mej drogi w krzakach zauważyłem grupę partyzantów z karabinami, a boso. Niosłem swoje buty, a szedłem boso, ponieważ były to łąki mokre i gdyby mnie zauważono, to na pewno by mi buty zabrano, a co ze mną byłoby trudno wiedzieć. Jednak Królowa Pokoju, której obraz jest w Kaplicy Jagłowskiej, której to poleciłem się opiece, spowodowała to, że mnie nie zauważono, pomimo, że byłem na odległość od nich nie dalej jak 100 m. Skręciłem w prawo gdzie były większe krzaki i zniknąłem z oczu. Jednak zagrodziła mi drogę rzeka dość głęboka tylko wąska, nazywała się Kanałek Kuligowski. Rozebrałem się i dzięki, że umiałem pływać, przeniosłem ubranie na głowie, a buty przerzuciłem na drugą stronę. Zdawałoby się, że jestem ocalony, a jednak, gdy tylko zdążyłem się ubrać naraz posypał się grad kul z karabinów maszynowych. Upadłem na ziemię, ukryłem się w trawie, a kule tak pluskały po wodzie jak deszcz. Kto kiedy był na rzece podczas deszczu, to może zdawać sprawę. Wyjaśniam, że te strzały to nie były skierowane specjalnie do mnie, ponieważ mnie nie zauważono. Ale to było tak, że Niemcy zauważyli tę partyzantkę i dali salwę karabinową, a że trochę chybili i ja właśnie byłem na tej linii, to o mało nie przypłaciłem życiem. Leżąc słyszałem – „Hura! Hura!” ‘Tak wyglądało, że szarżowaliśmy jedni na drugich, ale kto, to ja nie mogłem rozróżnić. Ile czasu ja tak przeleżałem, tego nie wiem. Zdawało mi się, że długie godziny i nie myślałem, że wstanę żywy. Lecz widocznie Bóg Najwyższy nie chciał, ażeby zostawić mnie na żer ptakom i dzikom i rodzina by nie wiedziała, gdzie kości spoczywają, uciszył strzały, a komu przeznaczył zwycięstwo, tego nie mogę powiedzieć. Dla mnie wtedy było nieistotne. Najważniejsze, że wstałem zdrowy i mogłem dalej iść. Lecz podróż nadal była niebezpieczna. Szedłem od lasu na taką odległość, że słyszałem krzyki Niemców w lesie. Dobrze było iść gdzie były krzaki, to szedłem, a gdy wyszedłem na czystą łąkę to musiałem na kolanach czołgać się, ponieważ Niemcy mieli punkty obserwacyjne na drzewach skraju lasu. 

Była to ciężka i męcząca podróż, a człowiek zmęczony jest spragniony wody, a wody był tyle, co można było wycisnąć piętą nogi. Całe szczęście, że miałem łyżkę ze sobą, to mogłem trochę wody z rudy oczyścić i takiej wody się napić. I tak na wieczór zaszedłem na łąki koło Dolistowa, gdzie zastałem kilku ludzi, którzy pilnowali swych krów. Ponieważ był to drugi dzień jak Niemcy odeszli, a przyszli żołnierze radzieccy. I od tych ludzi dowiedziałem się, że samemu nie można dalej iść, ponieważ teren jest podminowany i można łatwo w pobliżu domu rodzinnego stracić życie lub zostać kaleką. Jako dowód powiedziano mi, że wczoraj zginęła moja znajoma Staćkowska Stasia, która weszła do lasku, ratując świniaka natrafiła na miny i w strasznych cierpieniach zmarła po kilku godzinach? Musiałem, więc przenocować pod stogiem siana i na drugi dzień ostrożnie, iśc dalej. Noc była dla mnie bezsenna. Skutek był wody z ruda taki, że dostałem zatrucia, wiłem się z bólu przez kilka godzin do północy, kiedy dostałem dyzenterii i wymiotów, po wszelkim wyczerpaniu ulżyło mi trochę. 
Dowiedziałem się od tych ludzi, którzy byli na łące, że Jagłowo przez trzy dni paliło się, kto się spalił nikt mnie nie mógł poinformować. W takim to napięciu szedłem następnego dnia, aż przez Dolistowo i Zabiele i nie wiedziałem, czy mój dom rodzinny został i czy będę miał gdzie zajść. I dopiero dowiedziałem się na łąkach pod Jagłowem, że dom nasz ocalał. Jednak nie mniej bolesne było to, że zabudowanie, Karpów tj. gdzie była moja siostra zamężna, spalone doszczętnie. 
Podchodząc pod samą wieś dławiło mi coś pod gardło na myśl, kto mnie spotka i w ogóle, czy żyją wszyscy. Gdy zauważono mnie koło stodoły, wybiegli na moje spotkanie wszyscy, jak moja rodzina, tak i rodzina Karpów, którzy nie mieli swego domu, zamieszkali razem w naszym domu. 
Przy pierwszym powitaniu zapytałem gdzie moi rodzice?, których ja byłem opiekunem w piwnicy. Odpowiedziano szybko, że żyją tylko jeszcze nie wrócili z Rutkowszczyzny. Dopiero ochłonąłem z wrażenia i odetchnąłem z ulgą. Kiedy zjadłem obiad, a czułem, że po takiej podróży i przeżyciach mogę zachorować, kiedy się położę, postanowiłem tego dnia pojechać łódką po swoich rodziców do Rutkowszczyzny. Kiedy wyjechałem ze wda kilometry za wieś, rodzice moi już szli. Ojciec silniejszy szedł jakieś 500 m naprzód, oglądając się, co pewien czas, czy mama idzie za nim, nie zwracając uwagi, że jedzie łódką ten, którego liczyli za zaginionego. 
Jakie było spotkanie moje z rodzicami, to Mozę zrozumieć ten dokładnie, kto był odłączony od rodziców, względnie stracił. Opisać się tego w książce nie da. Kto więc nie ceni w życiu rodziców i lekceważy ich, to może nie wypada, ale życzyłbym, ażeby na jakiś czas stracił rodziców, a później mógł odzyskać, a na pewno już na zawsze nie zapomniałby o tym. 

Tak, więc w skrócie nieudolnym przedstawia się drugie moje ważne przeżycie podczas drugiego okupanta. Chcę tylko wspomnieć, co się stało z moimi kolegami w nieszczęściu. Karp Edward tj. mój szwagier, Ostrowski Jan i Kapusta Jóżef ze względu na inwalidztwo i zdrowie zostali zwolnieni przez Niemców w Piwowarach, którzy doszli do domu szczęśliwie. Siemion Jan udało mu się uciec podczas koszenia pszenicy i również wrócił. Po mojej ucieczce w kilka godzi uciekli również Kamiński Stanisław, Kaczorowski Wacław, Pycz Antoni, Ratkiewicz Kajetan. Jednak los chciał widocznie inaczej, bo oni zatrzymali się dłużej na łąkach. Kiedy więc po tym starciu Niemców z partyzantami polskimi, kiedy ja o mało nie przypłaciłem życiem pociągnięto linię frontu po kanałku Kuligowskim, przez który to ja przepłynąłem i już nie można było przejść. I dlatego oni zmuszeni byli zostać po stronie niemieckiej. Jakie ich było życie, to oni tylko mogą opowiedzieć. Jednym słowem byli oni tam, aż do miesiąca lutego i kiedy Niemiec cofnął, oni zostali i wrócili do Jagłowa, lecz nie wszyscy. 
Kaczorowski Wacław został zastrzelony przez Niemców na łąkach wraz z innymi mężczyznami. Potraktowano ich, jako partyzantów, pomimo że nimi nie byli, a tylko przebywali na łąkach w tym czasie. Zwłoki Kaczorowskiego Wacława spoczywają prawdopodobnie na cmentarzu w Grajewie. Cześć jego pamięci. 
Jak widać z powyższego nikt nie wie, gdzie czyj może być grób i kto ma go usypać. Dlatego też nikt nie powinien być pewien, co sam planuje to się spełni. Jeśli ktoś taki, że kieruje i jego plany nigdy nie zawodzą. 

To chyba, że do większych przeżyć to wszystko w części drugiej... CDN

niedziela, 10 kwietnia 2011

Pamiętnik. Wspomnienie z życia ... - okupacja, zbrodnie. Cz. II.

Prezentuję Wam w kolejnych częściach wspomnienia Wujka Jana Zajko. Dla wnikliwych proszę pamiętać że Wujek spisywał je już w podeszłym wieku, jedynie w oparciu o swoje własne przeżycia i pamięć. W pamięci ludzkiej jak uczy nas genealogia, niektóre wydarzenia i osoby mogły mieć inne nazwanie niż je z dokumentów znamy i tak Beniamin w lokalnej społeczności mógł być nazywany Gieniem, a 22 pogrzeby mogły skrywać 24 ofiary. Jednak są to tylko moje sugestie i wymagają głębszej analizy.
Mogących coś dodać zapraszam do wymiany informacji i komentarzy

Część druga 
Druga część mych wspomnień nie będzie weselsza od pierwszej. Może, dlatego, że miałem to szczęście, urodziłem się podczas pierwszej wojny światowej i nie znałem jej dokładnie. 

*** 
Zdawałoby się, że już wróciło się z wojny zdrowo to wszystko skończone, a to dopiero początki przeżyć. 
Rok 1940 – Władza i Protektorat Sowiecki ustalały pomału swą władzę i porządek, ponieważ bez władzy nie byłoby porządku. Wybrano, więc władze porządkowe wsi tj. predsiedatiela i jego zastępcę. Był nim Mojżuk Adolf i Janewicz Izydor. Następnie założono sklep w Dębowie tak zwane Kooperatywa. Do tego to sklepu trzeba było dowozić towary furmankami aż z Augustowa. Miałem i ja to szczęście jeździć raz po sól do Augustowa. Było dużo pracy przy wywózce lasu do kanału lub też kamieni na budowę toczek tj. schronów. Miałem to szczęście, że nie brano mnie do żadnych robót. Powód był ten, że zachorowałem na rzekomą febrę lub malarię. Dlaczego mówię, że rzekomą, bo tak uznali lekarze. Leczono mnie tylko chininą, której i tak było brak. W drodze łaski można było dostać w aptece suchowolskiej, gdzie był aptekarzem Żyd. Lecz to wszystko nic nie pomagało, a odwrotnie szkodziło na serce. I tak przeleżałem 4 miesiące w łóżku. Jak się później okazało, że to nie jest febra, a nerwica. Jeden tylko lekarz Żyd orzekł, że to nastąpiło wskutek przeżyć frontowych, któremu wtenczas nie wierzono, a jednak się okazało, że on miał rację.
Okres protektoratu sowieckiego nie potrwał długo, bo jak przypominam był to poranek 22 czerwca /niedziela/ 1941 roku godzina 2-ga rano. Samoloty niemieckie kluczem żurawim pruły na wschód bombardując obiekty wojskowe. 
I znowu trwoga i znowu pożary, zgliszcza. Tysiące ofiar w ludziach nie tylko wojskowych, ale nie szczędzono i cywilów. Niemcy hitlerowskie pokazali barbarzyńską władzę. Kto był tylko jakimś pracownikiem u władz sowieckich z takim rozliczano się natychmiast. W tym to czasie za to, że ktoś strzelił do Niemca, to została spalona doszczętnie cała Dąbrowa, gdzie obecnie jest powiat.
Najwięcej ucierpieli Żydzi. Zadaniem pierwszym było Hitlera zniszczyć Żydów, a później po kolei Polaków. Tak też i uczynił. Żydów masowo zamknięto do „Gett”, a później wywieziono do specjalnych obozów i tam to właśnie wykończono wszystkich. Z Polakami rozprawiano się stopniowo tj. za najmniejsze przewinienia, przekroczenie dyscypliny wywożono do obozu i tam to właśnie głodową śmiercią przeważnie kończyli swoje życie. 
Takich to Polaków nie na tysiące, ale na miliony liczono. Za zabicie wieprza do swego użytku płaciło się życiem własnym, jeżeli Niemcy się o tym dowiedzieli. Ma się rozumieć, że o tym dla Niemców musiał ktoś z Polaków, ich pupilków donosić. Za mało ich było, żeby oni wszystko widzieli. Dla udokumentowania, że było tak podaję najbliższy przykład, Szkiłądź Edward z Jagłowa. Za to, że znaleziono wódki-samogony i mięso wieprzowe w domu został wywieziony na wyspę Hel i tam zakończył życie. Drugi podobny przypadek w Dwugłach. Dwaj bracia Puchliki zginęli również tam za podobna sprawę i wiele, wiele innych podobnych wypadków z naszego terenu (najprawdopodobniej chodzi o śmierć w jakimś podobozie Stutthofu w dzisiejszym Sztutowie).

Najstraszliwszym wypadkiem było na naszym terenie, kiedy w roku 1944 w miesiącu czerwcu wracała policja niemiecka z Jagłowa do Sztabina, ktoś w lesie za Jaminami wystrzelił. Za to tylko następnego dnia urządzono łapankę na mężczyzn we wsi Jaminy i Mogilnice. Kogo więc złapano w domu, kto nie zdążył uciec, powiązano drutem kolczastym po dwóch i pod kościołem w Jaminach wydano wyrok śmierci na 22 mężczyzn tj. ojców, braci, mężów, synów. Kiedy ich wieziono na miejsce stracenia, niektórzy byli od tego strachu pokryci nie siwym, a białym włosem, co znaczy widoczna śmierć.

Dół był już na nich wykopany w lasku 100 m od Joki na koloni. Tam się rozegrała tragedia. Ustawiono nieszczęśliwych Polaków koło dołu serią z automatów wykonano wyrok. Nie wszyscy zostali zabici, część ich została tylko raniona, ale kiedy byli razem powiązani padli wszyscy do dołu i tam nie patrzono, kto żyje, zasypano piaskiem, lecz ziemia jeszcze po kilku godzinach ruszała się, znak, że ludzie żyli, póki się nie udusili. Podejść do mogiły Niemcy zabronili kobietom mówiąc, kto będzie ważył się odkopywać spotka gorsza kara jak tych, co już leżą w mogile. Jeden jak przypominam lekką śmierć, a mianowicie Gienek Panasewicz z Jamin, próbował uciec, lecz było ogrodzone drutem, zaplątał się i tylko w tym miejscu znaleziono mózg, świadczy o tym, ze śmierć nastąpiła nagle bez cierpień. 

Pomnik na placu w Jaminach

Byłem naocznym świadkiem, kiedy w kwietniu 1945 r. po odzyskaniu wolności odkopywano zwłoki nieszczęśliwych ofiar, nie można było nikogo poznać po twarzy, tylko poznawano po ubraniach. I dlatego to poznano Gienka Panasewicza, bo miał całą czaszkę roztrzaskaną i leżał na wierzchu. 
Proszę sobie wyobrazić kondukt pogrzebowy, 22 trumny jedna za drugą. Do Kościoła nie wnoszono, stały na cmentarzu podczas nabożeństwa. Ile było sierot przy trumnach ojców, matek, żon, sióstr, żaden poeta opisać tego nie zdoła, co się działo w sercach tych najbliższych. Może tylko powiedzieć ten, czy ta, co to przeżywał.

Przykładowe zdjęcie z pogrzebu w Jaminach z tego okresu.
Pogrzeb kuzynki Ziuty Noruk z charakterystycznym katafalkiem i asystą.
przełom lat 1950/60

To, co piszę, to tylko wyjątki wypadków w naszych stronach. A jeżeli chodzi o obozy i lagry, ginęło nie tysiące, a miliny Polaków, to nie piszę o tym, bo o tym piszą specjalne książki o szerokim nakładzie. 
Ja sam osobiście za okupacji niemieckiej specjalnych przygód nie miałem. Pamiętne jest tylko to, że Niemcy, co jakiś czas robili mobilizację na konie, na każdej z nich byłem i przez trzy razy udało mi się uciec z koniem i ani razu nie dostałem od Niemca guma. A trzeba wiedzieć, że gdyby zauważano, to może nawet i przyszłoby się pożegnać nie tylko z koniem, ale i rodziną. Takie podobne wypadki były. Życie za Niemców nie było do pozazdroszczenia, ale zawsze żyło się nadzieją, że kiedyś to się skończy i przyjdzie czas, że trzeba jakieś nowe życie zakładać.
Cóż było robić. W domu na gospodarce było, komu robić, było dwóch braci, bratowa starsi oraz dwoje małych dzieci, bratanków. Trzeba było pomyśleć o sobie, ale co i jak? 

Po dłuższym namyśle postanowiłem pójść uczyć się na krawca, trochę z chęci, a więcej przyznam wymagała potrzeba. Rzecz zrozumiała stryjkiem nie chciało się zostać, a trzeba szukać innego wyjścia. Bo jak na wstępie wspomniałem, ze w roku 1936, kiedy wyjechałem do wojska to było, komu po cichu płakać. 
W tym czasie krawcem w Rutkowszczyźnie był mój brat cioteczny Janek Kamiński z Polkowa. Do niego, więc udałem się z prośbą, ażeby przyjął mnie za ucznia. Wydawało się ze strony nieco śmieszne, uczeń na krawca w 28 roku życia, czy to nie za późno? Jednak on rozumiejąc mnie i mój cel zgodził się chętnie i właśnie jemu tylko zawdzięczam, że podał pierwszy rękę na nowe życie. Słaba to była wprawdzie ta moja nauka na krawca, bo nie było, na czym się uczyć. W tym czasie materiałów fabrycznych nie było, ponieważ była wojna i fabryki w Polsce nie pracowały. Materiały były produkowane sposobem gospodarczym tj., na tzw. krosnach. I z takich to właśnie materiałów szyliśmy ubrania. Po nie całym roku umiałem już szyć sam ubranie i mogłem zarabiać na własne skromne utrzymanie. Ale zanim skończyłem ten rok termiancji nie mogę ominąć i o tym, co robili Niemcy nadal na naszym terenie. 

Często brano młodzież do Niemiec na roboty, dlatego też część młodzieży z Jagłowa nie miała dowodów osobistych tj. „paszportu”, dlatego, ażeby nie figurować na ewidencji ludności. Jednego poranka czerwcowego, był to poniedziałek, Niemcy, tj. żandarmeria z całego powiatu augustowskiego oraz Suchowoli, jeszcze, kiedy spali mieszkańcy Jagłowa, otoczyli wieś i chodząc od domu do domu zabierali tych, którzy nie posiadali paszportów. Należy nadmienić, że ktoś podpowiedział Niemcom, że w Jagłowie ukrywa się partyzantka przeciw Niemcom. I dlatego też zrobili oni ten napad. Jednak okazało się niesłuszne oskarżenie. Pomimo, że nie wykryto partyzantki, lecz Niemcy przy tej okazji znaleźli u Siemiona Jana ukrywającego się w tym czasie Karnego Józefa z Suchowoli, którego od dłuższego czasu żandarmeria niemiecka z Suchowoli poszukiwała, ponieważ w określeniu Niemców był on przestępcą politycznym. Tych, więc wszystkich, którzy nie mieli paszportów w ilości 7 osób, a mianowicie: Dawidowicz Henryk, Siemion Mieczysław, Wojtkielewicz Eugeniusz, Kiszluk Jan, karp Czesław, Haraburda Wacław i Karpówna Feliksa, ta ostatnia to najwięcej mnie już w tym czasie interesował, ponieważ dla niej uczyłem się zawodu. 

Ich to wszystkich przyprowadzono pod kaplicę i trzymano razem, ale niezwiązanych. Natomiast Karnego skuto i trzymano osobno nawet zabroniono wody podawać. Po jakimś czasie, kiedy nikogo podejrzanego nie znaleziono we wsi, siedem tych osób odwieziono do Sztabina, a z tamtąd do Augustowa i zamknięto w karniaku. Karnego zaś, komendant żandarmów suchowolskich Wajs i dwóch innych tj. Hirsz i jedne Szuman poprowadzili w kierunku Karpowicz, w odległości pół kilometra za Jagłowem, przy skrzyżowaniu dróg polnych zastrzelono go. Tak, więc Niemcy wykonywali wyroki bez żadnych sądów. Dalsza historia tych siedmiu również nie była wesoła. W karniaku traktowano ich jak więźniów politycznych. Karmiono słabo, a pracy nie żałowano. Zatrudniano przy paretykowaniu buraków i sianokosach. Kiedy przyjechałem zobaczyć, co się dzieje z moją najbliższą serce, zobaczyłem pierwszy raz przechodzącą do odległego ogrodu. Prowadzono ich, ze trzydzieści osób, pod konwojem Szumanów-Polaków z Augustowa. Kiedy chciałem się zbliżyć i zamówić kilka słów, zagrożono mi pod nos. Co pomyślała o tym Polaku przyjacielu ta, żeby to mu się stało, to by już więcej na taką psią służbę nie poszedł. Jednak potem zmieniłem zdanie o nim. Bo gdy się dopytywałem, gdzie ich zaprowadzono do pracy i poszliśmy tam ze swoim szwagrem Karpem Edwardem, to tam mogliśmy dowolnie z nimi porozmawiać. Dalszy los tych aresztowanych może by i nie jednego z nich zakończyłby się śmiercią lub może nie prędko wróciłby do rodziny, bo był to rozkaz wywieźć do Niemiec na stałe do roboty. Jednak przysłowie mówi prawdę, losy są zmienne, a Bóg czyni cuda. Nie był to wprawdzie cud, ale dobra wola Niemca, który w tym czasie był komisarzem w Krosewie (Krosiewo dziś Kroszewo) i gdzie Jagłowo należało rejonowo. Z tym to komisarzem dobrze żył sołtys z Jagłowa śp. Wojtkielewicz Jan, syn Ignacego. Miał znajomość dobrą nie, dlatego, że był jakimś posługiwaczem, ale dlatego że często woził do niego różne upominki w postaci; gęsi, mięsa cielęcego, wódki itp., a przez to samo miał u komisarza pewne względy w stosunku do wsi Jagłowo. W tej to sprawie sołtys, Wojtkielewicz pojechał do komisarza, zwożąc już nie gęś, a poważniejsze upominki od rodzin poszkodowanych jak: dywan, kilimy i różne rzeczy, prosząc go ażeby mogli wrócić do domu ci siedmiu aresztowani, ponieważ oni nie są żadnymi przestępcami. Zostały, więc poza ich obecnością wyrobione paszporta i z tymi to pojechał komisarz do Augustowa. W porozumieniu, więc z biurem Arbajcantu zostali następnego dnia zwolnieni sami tylko przestępcy z Jagłowa. Pozostali zaś zostali wywiezieni do Niemiec, a los był różny. 

A więc jak widać z powyższego, nawet za Niemców protekcja mogła dużo zrobić dobrego. Chcę czytelnikom w skrócie wspomnieć, co się stało z tym komisarzem z Krosiewa. Było to tego samego lata, komisarz ten był w Jaminach zajechał, więc na plebanię do ks. Dąbka na obiad, a że tam był proboszcz Stefan Porczyk, ponieważ był to odpust w Jaminach, po obiedzie i dobrym wypiciu wódki prze komisarza, a trzeba wiedzieć czytelnikom, że pacierza i wódki to komisarz nie odmawiał, na wesoło będąc postanowił księdza z Suchowoli odwieźć swoimi końmi, pomimo że ksiądz miał swoją furmankę, a furmanem był Marchel Piotr, którego wszyscy znali i znają. Po przywiezieniu księdza do Suchowoli nie obeszło się bez tego, co lubił. Pomimo, ze to był wieczór i ksiądz prosił, ażeby zanocował komisarz, nic nie mogło wstrzymać butnego Niemca, co i kto może mu, co zrobić. 

Kiedy wyjechał za miasto w stronę Sztabina, w tym czasie Ukraińcy, pomocnicy Niemców byli w lasku na obserwacji, ponieważ zostali powiadomieni przez milicję, że zostały skradzione konie w Domuratach i należy każdego przejeżdżającego zatrzymać. Nie rozpoznano komisarza, ponieważ był to zmrok, chciano go zatrzymać. Ten zamiast się zatrzymać, wyrwał lejce od furmana i zaciął batem konie. Rzecz zrozumiała, kto ma prawo zatrzymać komisarza? Ukraińcy myśląc, że uciekają złodzieje dali salwę, zabijając na miejscu komisarza, a dla woźnicy ani też koniom nic się nie stało. Żona zabitego komisarza domagała się 100 zakładników z okolicznych wsi, ażeby rozstrzelać. Władze jednak miejscowe stwierdziły, że najmniejszej winy nie ponosili mieszkańcy okolic Suchowoli i dlatego nie wyciągali wniosków do ludności. Tak zginał wielki komisarz przez swoja butną odwagę. Od jego zaś śmierci nie było komisarza na rejon Krosiewo, a Jagłowo przyłączono do Sztabina... CDN

piątek, 8 kwietnia 2011

Pamiętnik. Wspomnienie z życia ... - wojna i niewola. Cz. I


Był to 1 września 1939 roku, który to dzień pisze i będzie pisać historia Polski i Europy, był to dzień wydania wojny Polsce przez Niemcy hitlerowskie. W ciągu jednej doby Niemcy objechali mało nie całą Polskę. Ile w ciągu dobry zburzyli domów i miast, a ile wybito żołnierzu trudno opisać. Gdzie nie dojechano czołgami, samochodami, tam doleciano samolotem i zbombardowano. Czytelnicy zapewne zapytają, a gdzie nasz polskie samoloty i działa przeciwlotnicze, żeby zatrzymać najeźdźcę? Z bólem serca muszę przyznać, że mało tego mieliśmy, a co mieliśmy to zostało na lotniskach, bo było nieprzygotowane. Jak się później okazało, to wszędzie było czuć zdradę. Niemcy wszędzie mieli swoich szpiegów i to przeważnie w mundurach wyższych oficerów. A dowody tego, że zaraz w kilka dni po wybuchu wojny w każdej brygadzie zabrakło dużo oficerów sztabowych, a najwięcej tych, którzy mówili, że nie oddamy nawet guzika od mundura. To były pierwsze dni wojny, Nie jednym były to dni pierwsze i ostatnie wojny. My mieliśmy to szczęście, że dłużej byliśmy i patrzyliśmy na to, ponieważ kolumna taborowa nr 13 posuwała się nieco od tyłu, dlatego też na froncie specjalnie nie byłem. Ale kogo los rzucił na południe tj. Częstochowa, Piotrków, Sulejów, z tamtąd mało, kto wrócił. Niemcy, kogo nie zabili, to wzięli do niewoli. A pójście do niewoli niemieckiej znaczyło straszne i powolne głodowe konanie. 
Nie mam zamiaru szeroko opisywać przebiegu, po pierwsze nie chcę nieprawdy pisać nie znając wszystkiego jej przebiegu; a po drugie, że piszę tylko to, co sam przeżyłem i widziałem. Krótko chcę tylko wspomnieć o ostatniej wojnie. Wojna Niemców z Polską trwała krótko, niecałe dwa tygodnie, reszta dni to były tylko małe utarczki z niedobitkami Polaków, którzy schronili się w lasach. Polacy są narodem dzielnym i odważnym, ale w tamtej wojnie nie mieli w stosunku do tak potężnego wroga, jakim były Niemcy, czem walczyć. To jest, że wszędzie było szpiegostwo i zdrada. Zacząwszy od Marszałka Rydza Śmigłego i Ministra Beka, którzy pierwsi starali się szukać schronienia za granicą. A więc jak widać ryba trąci od głowy. Sam Hitler powiedział, że gdyby maił do swojej broni polskiego żołnierza, to by cały świat przeszedł. Niestety przysłowie mówi: „bez dowódcy wojsko ginie”. Lecz pomimo wszystkiego jak się później okazało, to gdyby i nawet polskie dowództwo wytrwało, to też by Niemcom długo nie można by było się opierać tylko więcej by zginęło narodu. Nasi dowódcy naszej kolumny, widząc, że nie ma już ratunku, to już wiedziano o tym, że blisko kapitulacja. 
Byliśmy otoczeni ze wszystkich stron jak od zachodu tak i od wschodu, było tylko wyjście na północ na Litwę, a z Litwy do Łotwy. Zanim przebraliśmy się na Litwę mieliśmy kilka napadów w okolicy Skidła przez tak zwanych partyzantów, którzy obstrzeliwali nasze oddziały. Lecz ofiar w naszej kolumnie nie było. Odwrotnie, kogo pojmano z tych, co ostrzeliwali nas, to należy sądzić, że więcej oni nie strzelali nigdy. I tak to wkroczyliśmy za granicę Litwy, tam trzy kilometry od granicy, na strażnicy złożyliśmy broń. Niektórzy żołnierze wrócili do Polski i dobrze zrobili, bo prędzej byli w domu. Nas natomiast cieszono, ażeby jechać do Kopciewa 15 km w głąb Litwy, a z tamtąd samochodami odwiozą nas do Polski. Chodziło, bowiem naszym dowódcom, ażeby odprowadzić konie. Kiedy więc zajechaliśmy do Kopciewa i zdaliśmy konie, to już nasi oficerowie nie troszczyli się o nas. Chodzili tylko z oficerami litewskimi i popijali wodę ognistą. Widząc taką opiekę nad sobą, mimo, że namawiano nas ażeby zostać i dalej emigrować, postanowiliśmy wracać do ojczyzny póki jeszcze bliżej. 
Nie nocując w Kopciewie, wybrało się nas czterech iść bliżej granicy. Dlaczego nas czterech, ponieważ wszyscy byliśmy z jednego województwa. Jeden z Augustowa i dwóch z okolic Goniądzą. Noc nas spotkała o 4 km od granicy. W nocy nie było możliwości przejścia granicy. Zaszliśmy do jednego gospodarza, który mieszkał w pobliżu drogi. Gdy weszliśmy do domu, pozdrowiliśmy po katolicku i dobry wieczór, gospodyni domu odpowiedziała, że nie soprantu, to znaczy nie rozumiem po polski. Lecz pokazuje nam znaki, że proszę siadać, a przyjdzie mąż i on to rozumie po polsku. Za jakiś czas zjawił się mąż jej, który to uprzejmie nas powitał, zapraszając na nocleg. Oto nam tylko chodziło, że możemy pod dachem przenocować i rozmówić się. Po kolacji, choć skromnej, lecz szczerej, poszliśmy spać do stodoły na zboże. Pierwszy to raz na dwa tygodnie, że mogliśmy zdjąć buty z nóg, bo z chwilą wyjazdu z koszar, to całymi nocami jechaliśmy, oglądając się, żeby nie wpaść w ręce Niemców. A kiedy nastanie dzień pojawiały się samoloty niemieckie i bombardowali, gdzie zauważyli wojsko. Tak, więc musieliśmy chronić się cały czas w lasach. Bywały takie dnie, że przez dni cztery nie mieliśmy nic do jedzenia, ponieważ kuchnie rozbili Niemcy. A kiedy to piątego dnia zabito we wsi wieprza i ugotowano nam, to nie było soli. 
Dlatego też, kiedy zjedliśmy kolację mogliśmy się rozebrać w stodole i zasnąć spokojnie. Zdaje się dzisiaj, że już jest dobrze. Jednak nas to wszystko nie zadowoliło, trapiła nas myśl jak dojdziemy do domu i jakie będzie potkanie nas, gdy przejdziemy granicę. 
Trzeba wiedzieć czytelnikom, że już na teren województwa białostockiego wkroczyły wojska rosyjskie i od nich już zależało nasze spotkanie. Nazajutrz rano jak tylko słońce weszło, ubraliśmy się i zaczęliśmy ruszać w drogę. Nie zapomnę tego pożegnania z gościnnym Litwinem, zdjął krzyż ze ściany, przeżegnał nas krzyżem, całując nas każdego z osobna, płakał jak by kogoś najbliższego sercu żegnał. Mówił to słowa pamiętne dzisiaj. Mój ojciec był Polakiem, dlatego we mnie płynie krew polska. Żałuję Was bardzo, że idziecie w ręce okupantów, bo Polska nie istnieje. Co będziecie przeżywać i co Was spotka, to tylko wie jeden Bóg, który rządzi wszystkim. Nie długo trzeba było czekać na ten znak zapytania. Była to niedziela 15 września, chciało się jak najszybciej dojść przynajmniej w swoje strony. Kiedy więc przeszliśmy szczęśliwie granicę, nie natrafiając żadnego oporu przez pograniczników litewskich, ponieważ oni mieli rozkaz puszczać przez granicę polaków, ale tylko bez broni. 
Gdy uszliśmy zaledwie 1 km drogi już zaczęły zatrzymywać się czołgi i tanki rosyjskie. Spotkanie krótkie, spojrzą na ręce, raboczyj narod, stupaj kartoszki kopać. I tak to my przyzwyczailiśmy się do żołnierzy rosyjskich. Podchodzimy do wsi Giby, położonej 12 km od Sejn. Szosa cała jest zajęta przez jadące wojsko rosyjskie, przeważnie kawaleria. Idziemy śmiało z tą myślą, że będzie tak jak do tego czasu, chciało się zobaczyć kawalerii sowieckiej. Lecz zawiedliśmy się bardzo. Na spotkanie do nas podjechał starszyna na czarnym koniu, z naganem w ręku. Witając nas nagan skierował w kierunku piersi jednego z nas najbliższego, który zatrzymał się koło niego. Z kuda wy i kuda idziecie polskie mordy. Tłumaczymy mu jak możemy łamiąc język, że wracamy do domu, jesteśmy rezerwistami, proszę nas puścić, bo mamy blisko do domu. Nie pomogły nasze prośby, każe dołączyć nas do grupy polskich żołnierzy, takich samych jak my na drugiej stronie szosy. Było ich tam około 20-tu. Spotykam tam swojego kolegę, z którym razem jechałem do wojska w dniu 18 sierpnia, tylko on do Suwałk, 2 pułk ułanów, ja zaś do Augustowa, 1 pułk ułanów. Tym moim kolegą i towarzyszem niedoli był Staranowicz Edward ze wsi Horodnianka. Zaczęła się rozmowa, gdzie ty, a gdzie ty byłeś i czy widziałeś kogoś bliskiego ze swoich stron? Krótka u nas była rozmowa. Kazano wstać i zapędzono nas do gminnego aresztu w Gibach. Tam potrzymano nas dwie godziny i zamiast zwolnić, to popędzono do Sejn w inny kierunek. 
Była to niedziela, ludzie tamtejsi idą do kościoła, nas natomiast pędzą odkosem szosy jak największych przestępców. Ciągle bez żadnej przerwy jedzie ich konnica. Przyjemni towarzysze pozdrawiają nas takimi słowami: Polackije mordy, strzelali k nam sabaki preklatyje, budziecieubite w siej czas. Przy takiej to przyjemnej rozmowie dostaliśmy się do Sejn głodni i zmęczeni, a co gorsze przestraszeni powitaniem.

Należy przyznać, że w Sejnach bardzo dobrzy ludzie. Organizacja PCK spotkała nas chlebem i wodą, a gdy umieszczono nas w koszarach KOP było nas około 500 żołnierzy, rodzina nie mała. Chodziliśmy, więc z kolegą Staranowiczem z Sali na salę szukając kogoś znajomego ze swych stron. Spotkaliśmy tylko jednego Szmygla Gienia z Mogilnic. Jest już nas cała trójka. Od Polskiego Czerwonego Krzyża otrzymaliśmy obiad. Po obiedzie wyprowadzono nas na plac. Gdy padła komenda rosyjska: w lewo krut na prawo szahom marsz, uśmieliśmy się z tej komendy, bo byliśmy już podjedzenie. Zatrzymano, zfrontowano nas i wtedy na lewym skrzydle stanął to oficer rosyjski, który coś mówił. Po skończonej rozmowie bito mu brawo. My będąc, o jakie sto metrów nie rozumieliśmy, co on mówił, biliśmy i my brawo. Kiedy z powrotem wprowadzono nas do koszar, pytamy tych, którzy blisko stali, co ten oficer mówił? Odpowiedzieli, że jutro rano pójdziemy do Grodna, a potem samochodami odwiozą nas do domu. I znowu obiecanka taka podobna jak na Litwie. Zupełnie nie wierzyliśmy, że to jest i będzie prawda, bo odległość z Sejn do Grodna jest 60 km, to, dlaczego nie zwalniają tych, którzy są o kilka km od Sejn, a nawet z samych Sejn. 
Gdy po spożyciu kawy dostarczonej przez PCK, pokładliśmy się na gołej podłodze do spania, wtedy to rozmawiając ze swymi dwoma kolegami powiedziałem: Koledzy, najmniejsza okazja, ja nawiewam, o ile mnie się uda, a jak zabiją proszę powiadomić rodzinę, gdzie moje miejsce spoczynku. Jeden z kolegów, Edek, rozradził mi, że pojedziemy na Kaukaz, gdzie jego stryjek był to, chociaż wina się napijemy. Obróciliśmy to w żart, powiedziałem mu wtedy, pij wino za mnie, ja za ciebie będę pił wodę. 
Przez całą noc nie zmrużyłem oka z tą myślą zawsze o ucieczce. Wychodziłem na korytarz drżąc, zbadać czy nie można spróbować ucieczki zaraz. Niestety dalej jak na korytarz nie można było wyjść. Wszędzie warta piesza i konna, najpoważniejszą sprawę załatwiało się na korytarzu, nie można było wyjść. Więc nie było żadnej mowy o ucieczce. Wróciłem smutny i zrezygnowany. Trzeba było czekać lepszej okazji. 
Nazajutrz rano skoro tylko dali wypić kawę już zbiórka na placu do odmarszu. Sformowano nas w trójki, ponieważ w kawalerii maszeruje się nie czwórkami a trójkami. A więc byliśmy szczęśliwi, że wszyscy trzej jesteśmy razem, jak długo żaden z nas tego nie przewidział, że tak szybko nastąpi nasz rozłączenie się. Staliśmy tak około 15 minut. Po takim to wypoczynku na gołej podłodze i nie wychodząc na podwórze, niektórzy słabsi prosili, ażeby pozwolono odejść na stronę w celu załatwienia sprawy w tym czasie najważniejszej. Owszem zezwolono, ale przed frontem wszystkich. Ja natomiast nie miałem potrzeby, lecz tylko pozorowałem, odchodząc nie do przodu, a do tyłu, mając na myśli ucieczkę. Jednak zdawało się mi, że obserwują mnie. Posiedziałem nieco i kiedy wartownik się odwrócił w drugą strone dałem skok na stojący spichlerz. Krótka to była radość, znalazłem się w pułapce. Za spichlerzem były sztachety koszarowe, a przy sztachetach stali konwojenci konni, którzy wartowali całą noc. Wycofać się z powrotem znaczyło to może nawet i zginąć. Wybrałem to, zanim nie widzą, nadal ryzykować. Przeżegnałem się i czołgając się pod sztachetami koło wartowników na odległość dwóch metrów doszedłem szczęśliwie do starego domu. Bóg tak widocznie chciał, że oni mnie nie zauważyli. Kiedy już byłem niewidoczny dla wojska, bo byłem już za domem, gdzie nie było drzwi, a tylko okna, bo drzwi były od frontu. Zapukałem cicho do okna. Otworzyła mi dziewczynka, lat miała około ośmiu. 
Wskoczyłem lotem ptaka, bo strach i siła wyższa mi dopomagała. Na pytanie, czy mają piwnicę odpowiedziano, że nie, tylko wyjście jedno na strych. I znowu musiałem czołgać się po podłodze, żeby nie zauważyli mnie, bojcy, którzy kręcili się po podwórzu. W sieni tego domu znowu niepowodzenie, drzwi były otwarte na zewnątrz, a o drzwi były oparte karabiny żołnierzy rosyjskich. I tu następuje może najważniejsza chwila w moim życiu i w tej ucieczce. Staje wtedy w drzwiach pani Karpowiczowa, bo tak nazywała się gospodyni tego domu, ze swą córką dorosłą i zasłaniając własnymi piersiami nieznanego dla nich zupełnie żołnierza-uciekiniera. Proszę chwilę zatrzymać się i zastanowić, co by ich mogło spotkać, gdyby zauważono to, że dopomagają ucieczce. Na pewno nie lepszy los jak wielu ludzi z Sejn, u których znaleziono ukrytych żołnierzy Polaków. Jednak Bóg chciał, że ich nic nie spotkało i ja tylko dzięki tych ofiarnych kobiet i jeszcze dzisiaj żyję i to przeżycie opisuję. Gdy znalazłem się na strychu, to schowałem się jak mogłem. Po jakimś czasie przynoszą mi ubranie cywilne, ażebym się przebrał mówiąc: Proszę się przebrać i zejść na dół, będzie pan, jako syn i brat, bo Żydzi naprowadzają żołnierzy i gdzie, u kogo żołnierza znajdą, to zabierają za karę całą rodzinę. Marne to wprawdzie było ubranie, które przez to mogło zdradzić mnie, ale włożyłem. 
Podszedłem do szczytu tego strychu, spojrzałem prze szczelinę, była luka po mnie zastąpiona. Po jakimś czasie padła komenda maszerować. A więc Edek Staranowicz pomaszerował pić wino, a ja tymczasem pomyślałem o wodzie w rodzinnej wsi. Kiedy zszedłem ze strychu, to długo nie zatrzymywałem się w domu Karpowiczów, ażeby nie zwrócić podejrzenia na siebie. Podziękowałem jak tylko mogłem za ocalenie dla wszystkich w domu Karpowiczów, wyszedłem tym samym oknem, którym wchodziłem. Zaraz był dom Galinajtesów, mieszkali oni wtedy w suterynie. Tam to wszedłem, gdzie się ogoliłem i dano mi lepsze ubranie, ponieważ w tym domu było czterech mężczyzn. Po śniadaniu drugim, podziękowawszy wszystkim i za wszystko udałem się przez pola w kierunku Augustowa. 
Zaraz za Sejnami spotkałem drugiego takiego samego towarzysza podróży jak ja, tylko on miał dalej do domu, bo był on z pod samej Warszawy. I z tym kolegą przyszedłem szczęśliwie do Jagłowa w dniu 17 września. Miałem to szczęście, że wszystkich w domu żywych i zdrowych zastałem. Brat starszy Stach, który również był zmobilizowany, wrócił szczęśliwie na dwa dni przede mną. Jednak nie wszystkie domy były szczęśliwe, że wszyscy wrócili. Do najgorzej poszkodowanych należała Ostrowska Pelagia, bo straciła na wojnie dwóch synów. Było i więcej takich, co nie zginęli, ale dostali się do niewoli niemieckiej lub rosyjskiej i tam to byli przez kilka lat, aż dopiero powracali po kapitulacji Niemiec tj. w roku 1945, 9 maja. 

Chcę wspomnieć jak długo Edek Staranowicz pił wino. Kiedy wrócił to opowiadał, że 6 tygodni nie rozładowano ich z pociągu, na trzy dni raz dawano jeść i to słone ryby tak, że i woda chyba była lepsza od wina, tylko i tego trudno było dostać. Najważniejsze to było to, że przetrwał i wrócił do domu. 

Pisząc o swoich przeżyciach wspominam o dobrych ludziach w Sejnach. Zdawało się, że wszyscy ludzie takimi powinni być. Niestety, podróżując pieszo do domu spotkaliśmy takich uprzejmych ludzi w Suchorzeczkach, że odmówili nam noclegu tłumacząc, że nie mają słomy dać pod bok. Jedne natomiast gospodarz bardzo zamożny nie mógł odmówić, że nie ma słomy, bo widzieliśmy, ale jeżeli chodzi o kolację, to kazał ażebyśmy sami naobierali kartofli i ugotowali. 
Podziękowaliśmy za gościnność i poszliśmy do sołtysa w Czarnym Brodzie, Chilińskiego, który nas zakwaterował u siebie. Tak, że, jak kiedy wróciłem do domu, to zapowiedziałem domownikom, żeby nikomu nie odmówili noclegu lub posiłku, kto tylko będzie tego żądał. 
Tak to, więc w skrócie kończą się przeżycia z mojej pierwszej części. 

Koniec części pierwszej pamiętnika 
Jana Zajko

Baner 720x300

create your own banner at mybannermaker.com!
Copy this code to your website to display this banner!