Gdybym jednak wiedział, co mnie czeka na tej trasie nigdy bym się nie podjął takiego spływu, podobnie jak w przeszłości uczestnictwa w pochodach 1-szo majowych. Tym bardziej kajakiem dwójką (polietylenowa Vista ok 4,70 m długości) z kobietą i psem na pokładzie, o jednym wiośle przez blisko 40 km.
Zresztą wydaje mi się, że na pewnych odcinkach byłem pierwszy od lat, bo zaczepiani pod drodze ludzie ostrzegali z czasem, że tędy nikt nie pływa. Cudem dopłynęliśmy do końca, tzn. na "stawy więzienne" w Barczewie tuż pod murami tej szacownej instytucji.
Spływ rozpocząłem w Biskupcu, opodal przystani harcerskiej, na przedłużeniu ulicy Plażowej. Tutaj zwodowałem kajak na jez. Kraksy. Co za nazwa, tłoku ok 11.00 nie było więc kraksy nie zaliczyłem ;-)
Tutaj, pośród trzcin, na jej wąskim końcu, skrywa się ujście rzeki Dymer, która swoją nazwę i źródła bierze gdzieś w okolicach miejscowości Dymer, przy drodze nr 57. Rzeka, a raczej rzeczka ta, jest dość zwodnicza i momentami, zwłaszcza w swych początkach przypomina większy, prostolinijny rów melioracyjny wcięty wąwozami w krajobraz.
Wypływając z Biskupca na jez. Kraksy meandruje pośród niewielkiego rozlewiska porośniętego trzciną. Tutaj nie stwarza żadnych kłopotów aby w okolicach Rzecka nieco przyspieszyć na płytszych odcinkach kamienistego dna. Mijamy wiejską kładkę na odpowiedniej do przepłynięcia wysokości i nurt znów się rozleniwia, prostując swoją linię pośród łąk. Tutaj niemiła niespodzianka w postaci metalowej belki przerzuconej tuż ponad lustrem wody dla skrócenia tubylcom drogi. Dalej płyniemy pod nowymi mostami drogowymi na "nowej" drodze nr 16 mijając stary niegroźny jaz, kiedyś powstrzymujący nurt rzeki. Jest miło i wydaje się, że można się opalać. Ta zwodnicza iluzja kończy się przenioską ponad "krowią" kładką na pastwiskach i niczego złowrogiego jeszcze nie zapowiada. Choć przygotowując się do spływu czytałem, że to odcinek dla "lubiących wyzwania" to stwierdziłem że przecież lubię takowe ;-(
Tutaj momentami rzeczka także przypomina uregulowany, większy rów melioracyjny, choć gdy puściłem wiosło, zajęty innymi sprawami, mój kajak powoli stanął w poprzek (długość kajaka 4,70 m) i został zablokowany przez przelewający się burtą nurt. Mea culpa i to ostrzeżenie zignorowałem wyswobadzając się z objęć brzegów rzeki. Rzeka coraz bardziej domagała się szacunku, każąc nam się coraz częściej kłaniać i lawirować pośród zwalonych drzew, kamieni i innych przeszkód. Niestety, niekiedy brakowało czasu i miejsca na podjęcie właściwych decyzji i trzeba było improwizować ratując sytuację. Woda porywała nas coraz szybciej i moja partnerka nabiła sobie guza na głowie, ratując psa przed dekapitacją o betonowy słup elektryczny, spełniający obecnie rolę kładki dla miejscowych. Moja czapka, którą jej użyczyłem spoczęła gdzieś na dnie rzeki ale głowa choć nie bez urazu ocalała.
Z pewną dozą niepewności dopłynęliśmy w końcu pośród wielu przeszkód do rozlewiska przy starym młynie w okolicach Marcinkowa. Tu po zlizaniu ran, złapaniu oddechu, i kolejnej przeniosce, długim cyplem oddzielającym główne koryto od kanału spustowego, pełni nadziei, że najgorsze mamy za sobą, ponownie zwodowaliśmy kajak, czekając z niecierpliwością na wody jeziora Dadaj.
Choć jezioro wydawało się być już niedaleko, to znajdowaliśmy się w coraz szybszym nurcie rzeki po niewłaściwej stronie drogi nr 16, którą od czasu do czasu było wcześniej widać i słychać.
W tym miejscu rzeka przepływa przez porośniętą laskiem dolinkę i pokazuje swój górski charakterek, napstrzony ogromną ilością kamieni i powalonych drzew. Zgroza!.
Nauczeni poprzednim doświadczeniem po kilkuset metrach, przybiliśmy w dolince do brzegu aby rozpoznać rzeczkę z brzegu na jej dalszym odcinku. Mój rekonesans wzdłuż brzegu zakończył się dziękczynieniem za to, że nie podjąłem się płynięcia dalej na tym odcinku.
Więc nie pozostało nic innego jak przenieść kajak przez podmokłe grunty, porastającego, liściastego lasku, ok 150 m. Nasz pies Horacy, chcąc dodać mi odwagi towarzyszył mi w tej przeprawie poprzez "warmińską dżunglę" zbierając po drodze dużą ilość kleszczy (co się potem okazało) czym niewątpliwie mnie uchronił przed ich krwiożerczością.
Po tej chwili zwątpienia i decyzji o nie wzywaniu pomocy, bo nawet nie wiedziałem dokładnie gdzie jesteśmy, ponownie zwodowaliśmy kajak na kamienisty nurt. Momentami osiadając na mieliźnie, przepychaliśmy kajak metodą bioderka-bioderka ale czasami musiałem opuszczać pokład i opierając się porwaniu przez silny nurt, wypychać kajak na głębsze wody. Przeszkody po drodze stawały się coraz bardziej zwyczajne w porównaniu z tym co przeszliśmy przedtem, a rzeka zwalniała biorąc coraz ostrzejsze zakręty. W końcu dopłynęliśmy ponownie do drogi nr 16 opodal miejscowości Zazdrość i Kojtryny. Nie zazdrościłem nikomu kto przepłynął przede mną ten odcinek, dziękując że się wreszcie skończył. Uuuf.
Tylko para plażująca tuż przy moście zdziwiona patrzyła na nas, pytając w myślach 'To tędy da się przepłynąć?"
Ano dało się, w końcu i coraz ostrożniej wpłynęliśmy na jezioro Dadaj. Jeziora same w sobie nie są dla mnie interesujące więc szybko postanowiłem odnaleźć właściwe ujście rzeki, która od tej chwili nazywa się Dadaj. Tutaj trzeba się trzymać lewej strony. Nie chcąc ponownie ryzykować pytałem napotkanych na pomostach ludzi o właściwy kierunek i warunki do przepłynięcia. Informacje były ... sprzeczne i niepokojące. Pewien Pan powiedział że tędy nikt nie pływa, a inna Pani, nieco dalej rzekła, że widywała kajakarzy i jak nie damy rady to przecież ktoś po nas przyjedzie i zabierze [karawan chyba :-D ]. Przełknąłem ślinę przez zaciśnięte gardło i postanowiłem.
Płyniemy dalej, po tym co już przeżyliśmy chyba ....nie może być gorzej!? [Czy znacie opinie i różnice pomiędzy optymistą i pesymistą? :-D]. Decyzję potwierdziły kojące odgłosy lasu, tuż za kolejnym mostem w okolicy Kromerowa, na bocznej już drodze. Rzeka tutaj płynie przez las mieszany w którym zapewne zamieszkuje sporo zwierzyny czego dowodem był utopiony jeleń [chyba jeleń, rozpoznawałem po spływającym korpusie porośniętym włosiem]. Aby się nie powtarzać, wspomnę że przeszkody były ale nie robiące już na nas większego wrażenia do samego Klimkowa i kolejnego miejsca przenioski na młynisku. Tutaj muszę ostrzec naśladowców aby trzymali się prawego brzegu bo po minięciu kolejnego mostka napotkamy ruiny kolejnego młyna. Teren nie jest oznakowany i płynąc środkowym nurtem narazimy się na spadek małym wodospadem (ok 1 m) powstałym na ruinach śluzy starego młyna. Płynąc po prawej stronie, omijamy go wpływając w wąski kanał spustowy, którym w maju i o tym stanie wody spokojnie dało się przepłynąć.
Po wyłaniających się zza drzew zabudowaniach i pozostałościach po starej stanicy wodnej domyślałem się, że dopływam do Tumian, a więc i jeziora Tumiańskiego. Gdzieś tu w pobliżu, na przeciwległym brzegu, po lewej, w miejscowości Bartołty Wielkie znajduje się XVIII wieczny kościółek, którego jednak nie dostrzegliśmy.
Od tej pory można płynąć spokojnie gdyż strażacy z Barczewa zadbali o oznakowanie i drożność szlaku na tyle by pozostał nadal ciekawy.
Wpływając na jez. Tumiańskie kierujemy się w prawo, pozornie wpływając w zatokę trzciny aby przekonać się, że jezioro Tumiańskie połączone jest z jeziorem Pisz szerokim kanałem przez który przechodzi kolejny drogowy most. Na campingu w Tumianach [ok 100m za mostkiem po lewej], spożywamy obiadek w tutejszym barze. Pies Horacy ma już chyba dość i tylko leżąc przywiera do ziemi jak największym fragmentem ciała, napawając się stabilnością gruntu.
Po dłuższej przerwie i konsumpcji, znowu na wodę. Czeka nas najdłuższy fragment spływu wodami jez Pisz aż do ujścia rzeki, która od tego momentu nazywa się Pisa Warmińska i zaprowadzi nas do Barczewa.
Z campingu w Tumianach trzeba kierować się wprost na przeciwległy, północny brzeg, wypatrując zatoki w której znajduje się ujście, a potem ok 2,5 godziny spływu rzeką. To już więcej niż półmetek i dalej trasa jest iście rekreacyjna i widokowa, pośród lasów i porośniętych trzcinami leśnych rozlewisk i wąwozów. Dzień zbliżał się ku końcowi co widać nie tylko po rojach owadów ale także po ilości wędkarzy na brzegach.
Gdy w oddali widać wieżę jednego z kościołów w Barczewie wiadomo że jesteśmy blisko. Jeszcze tylko widok na barczewskie górki i pastwiska i wpływamy w obręb i odgłosy tego miasta. W Barczewie wpływamy na pięknie odnowione stawy, tuż przy murach więzienia. Dziś potocznie stawy nazywane są więziennymi ale kiedyś nazywane były młyńskimi i ceglanymi. Spławiano tędy drzewo i cegły z pobliskiej cegielni na rozbudowę klasztoru i miasta. Miasto Barczewo, dawniej Wartenburg, znane jest przede wszystkim z więzienia, ale to "nieuczciwe" podejście bo historię ma znacznie ciekawszą o czym możecie poczytać na stronie regionalisty, Pana Zenderowskiego
http://www.zenderowski.gower.pl/a-barczewo/index.htm
Wspomnę tylko, że samo więzienie ma już blisko 200 lat i w swoich początkach było miejscem odosobnienia niepokornych braciszków-franciszkanów aby z czasem po kasacji majątku zakonu przez rząd Pruski stać się więzieniem królewskim. W czasach bardziej współczesnych jego pensjonariuszami było wiele ciekawych postaci np. Erich Koch, Leszek Moczulski, Adam Michnik itd. Jest to chyba jedyne więzienie w kraju na którego terenie znajduje się kościół i własny cmentarz. Na cmentarzu tym są niestety także pochowane osoby z powojennego podziemia AK, WiN, NSZ. I to by było chyba na tyle mojej opowieści. Zapraszam do lektury innych postów, nie tylko z podróży w historie.
Niestety na odcinku rzeki Dymer, gdy rzeka przekracza linie drogi nr 16 nurt znacząco przyspiesza, wymusił na mnie skupienie się bardziej na wiośle niż aparacie i robieniu zdjęć. Na dalszym odcinku nie wiedząc czego się mogę spodziewać za następnym zakrętem rzeki, też raczej robiłem niewiele zdjęć. Żałuję bo krajobraz był bardzo malowniczy i usiany "fantastycznymi" przeszkodami w postaci zwalonych drzew, różnych kształtów i konfiguracji. Czasami jednak nie wystarczy tylko przeczytać i obejrzeć zdjęcia, trzeba to samemu zobaczyć i przeżyć.