poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Pamiętnik. Wspomnienie z życia - nowe życie. Cz. III


To już kolejna trzecia część wspomnień Wujka Jana Zajko nawiązująca do życia w pierwszych latach po wojnie i układaniu sobie życia. Ostatnia czwarta część pisana była po przemianach 1989 roku i opisuje okres pomiędzy 1967 a 1998 rokiem którą zamieszczę z czasem, jeśli czytelnicy sobie tego życzą. tymczasem zapraszam do lektury części trzeciej.

***
Część Trzecia 

W trzeciej części to tylko chcę wspomnieć na wstępie, że specjalnych ciekawych przeżyć nie miałem, tylko mam zamiar przedstawić wszystkim młodym, którzy zamierzają życie nowe rozpocząć tj. założyć rodziny, nie wszystkich są jednakowe warunki i nie wszyscy wierzą w to, ażeby tylko zdrowie i zgoda, to życie samo się ułoży. A że tak jest, to, jako fakt to niech posłuży za dowód moje osobiste nowe życie. 

Był to rok 1945. Ucichły działa. Polska, Ojczyzna nasza w nowym swym ustroju rozpoczęła dźwigać się z gruzów i ruin. Wszędzie trzeba było rąk do pracy. Jedni wyjeżdżali masowo z całymi rodzinami zagospodarowywać ziemie odzyskane. 
Młodzież wyjeżdżała do miast szukać pracy umysłowej lub do fabryk. Jednym słowem, każdy miał prawo rozpoczynać nowe życie i zakładać rodziny. Był taki czas jeszcze, kiedy był Bierut prezydentem, a później I sekretarzem PPR to dla rodzin wielodzietnych przyznawano pewne nagrody pieniężne. Dlatego to każdy, kto tylko mógł zakładał swoje rodziny. Ja osobiście nie chciałem być gorszy od innych. Ale jak i od czego zaczynać. 

Początkiem mojego kierunku na nowe życie było to, że kupiłem plac w Suchowoli, przy ul. Goniądzkiej, u właściciela Żyda Libersztyna, nazywano go Lisem. Plac ten kupiłem za pieniądze podarowane przez mojego stryja, który był kiedyś w Ameryce, a kiedy wrócił do domu rodzinnego mnie jakoś najlepiej polubił i umierając w 1942 roku przekazał mi 100 dolarów, za które to kupiłem w miesiącu marcu 1945 r. ten wspomniany plac. A więc początek mojego nowego życia zawdzięczam tylko wyłącznie swojemu stryjowi, który mi w tym dopomógł. 
Mając plac, trzeba było myśleć, żeby jego kiedyś zagospodarować. Postanowiłem ożenić się i przenieść swą siedzibę do Suchowoli. 
Jeżeli chodzi o żeniaczkę, nie problem, bo jak czytelnicy przypominają wyjazd mój do wojska, a później pójść uczyć się zawodu krawieckiego, to miało się na myśli tę osobę, z którą to właśnie planowałem się połączyć i żyć, dzielić losy złe i dobre. 

Tak też się stało. Przyszedł miesiąc wrzesień 1945 r. Postanowiłem wyjechać do Suchowoli, mając na myśli rozpocząć pracę w zawodzie krawieckim. Wyjazd mój nie wszystkim się podobał. Bracia patrzyli na to z myślą tą, że ja chcę wyjechać po to, ażeby się ożenić i zaraz po niejakimś czasie wrócić i podzielić gospodarkę. Rodzice zaś żałowali mnie, jak ja będę żył nie mając gospodarstwa. Jednak nie zrezygnowałem z zamiaru. A kiedy domówiłem się z przyszłymi moimi kuzynami po żonie, Dawidowiczami, że będziemy mogli zamieszkać u nich jakiś czas, zanim znajdziemy większe pomieszczenie. 
Przyszedł, więc dzień wyjazdu z domu rodzinnego do domu cudzego, gdzie miało się rozpoczynać nowe życie. Tym pierwszym dniem był to 30 wrzesień 1945 roku. Nie było wesołe to pożegnanie. Jeden z braci uniknął podania ręki, drugi z pretensją do szwagra Karpa, że mnie do tego namówiono. I tak jeden szwagier Karp Edward odwiózł mnie furmanką do rzeki, a drugi szwagier Wojtkielewicz Jan łódką zawiózł do Karpowicz mnie i mój cały majątek. Kuferek, który odziedziczyłem po stryju, o rozmiarach 40 x 70 x 40 cm i to był cały majątek. Było to popołudnie pochmurne i dżdżyste. Co się działo w sercu moim, to dzisiaj nie chcę opisywać, bo nie ma sensu. Jednym Słowem jechał człowiek w nieszczęsną dal. Od łódki do Suchowoli zawiozła mnie i mój majątek kobieta Żukowska, która obecnie jak piszę, to jeszcze żyje i pamięta jak wyglądałem wtedy. 
Gdy przyjechaliśmy do Suchowoli był już późny zmrok. Kiedy wszedłem do domu Dawidowiczów byłem zmoknięty, wyglądałem na godnego zmiłowania. I właśnie w tym domu doznałem tyle dobrego, że nie zapomnę nigdy póki będę żył. Dzisiaj jesteśmy kuzynami po żonie, ale wtedy, to jeszcze byliśmy cudzymi. Co innego, że już wtedy była ta pewność, że za dwa tygodnie przyjdzie ta osoba, co zatwierdzi nasze kuzynostwo. I tak się stało. 

10 października miał być nasz ślub i wesele. Ale zanim to wesele, to kłopotu nie mało. Jak, od czego i za co zacząć? Zapasu gotówki nie było, ponieważ świeżo upieczony krawiec. W tej chwili przyszedł z pomocą brat żony Czesiek, który kupił za własną gotówkę cielaka z przeznaczeniem na to właśnie wesele w Suchowoli. Przygotowaniem tego przyjęcia zaangażowana była ciocia żony tj. Dawidowiczowa i pani Lipska, która w tym czasie mieszkała u Dawidowiczów po drugiej stronie. 
W Jagłowie zrobiono nam wyrząd to znaczy jak dawniej mówiono wyprawiny i po tym pojechaliśmy do Suchowoli przez Sztabin okrężną drogą na trzy furmanki ogółem 12 osób. Kiedy przyjechaliśmy do Suchowoli był już późny zmrok. Podczas nabożeństwa Różańcowego wzięliśmy ślub w Kaplicy, ponieważ Kościół był jeszcze w gruzach. Po ślubie wróciliśmy do domu weselnego. A jakże, muzykanci grali, rozpoczęło się przyjęcie, a później zabawa. Po zabawie goście mieli się rozjeżdżać nad ranem, lecz zaczął padać deszcz i zmuszeni byli goście zostać dłużej. A czym goście dłużej, to dla państwa młodych kłopot. 
Tak w skrócie, wesele się odbyło, goście się rozeszli, a młoda para została u swych bliskich krewnych. Pokój osobny, kuchnia wspólna, dla nas dobre warunki, dal gospodarzy nie bardzo. Jednak ze względu na kuzyństwo pomagano nam jak tylko mogli. 

A teraz w skrócie jak była pomoc ze strony Urzędu Skarbowego w Sokółce. Kiedy wywiesiłem szyld z napisem „Krawiec” we środę, ażeby poinformować klientów, to zanim przybyli klienci, to zaraz we czwartek przyszło dwóch urzędników z Urzędu Skarbowego w Sokółce, sprawdzając, czy posiadam kartę rejestracyjną. A że jej nie miałem, to nałożono grzywnę 1000 zł i wymierzono podatek 100 zł miesięcznie. A za to, że nie posiadałem karty rzemieślniczej, to sprawę skierowano do Sądu Wojewódzkiego w Białymstoku, gdzie sąd ukarał 500 zł grzywny, tylko wypadła amnestia i karę darowano. 
Tak dopomógł Urząd Skarbowy do rozpoczęcia nowego życia. Podczas mej pracy w zawodzie krawieckim zdarzało się różnie pod względem roboty, lecz za dużo jej nie było, a podatek trzeba było płacić. Postanowiłem rzucić swój zawód, a szukać pracy w Gminnej Spółdzielni, jednak na razie nie było wolnego etatu. Poszedłem, więc pracować na drogę, gdzie był w tym czasie drogomistrzem Lipski Henryk, z którym to mieszkaliśmy przeszło rok czasu u Dawidowiczów, a kiedy oni wyprowadzili się, my zajęliśmy to mieszkanie. Na drodze wprawdzie praca była ciężka, lecz popłatna. Woziliśmy kamienie z Domurat samochodem i pewnego razu, kiedy przyjechałem wieczorem do Suchowoli, przyszedł do mnie Prezes Zarządu G.S. Zaniewski Bolesław, proponując objęcie sklepu spożywczego, który prowadził Skórski Adolf. Po długim namyśle zgodziłem się. Cóż było robić, trzeba próbować, nie wszyscy święci, garnki lepią. 
Przyjąłem sklep 1 października 1949 roku i w tym to sklepie pracowałem do 1951 roku, potem przeniesiono mnie do sklepu tekstylnego. 
Kiedy już miałem zaoszczędzone kilka tysięcy złotych, postanowiłem zacząć budowę domu. Kupiłem dom drewniany bez dachu i krokwi u Haraburdy w Jagłowie, za który to zapłaciłem 6000 zł, a później na raty wykańczałem. Trudne wprawdzie było to wykańczanie. 
Przywiezienie i złożenie tego domu zawdzięczam dla dobrych sąsiadów i przyjaciół z Jagłowa, za którą to pracę nie płaciłem, bo taki dobry zwyczaj był i jest nadal w Jagłowie. Jak kto się buduje, to jedni drugim pomagają. Ale kiedy przyszło do wykończenia to trzeba było sposobem gospodarczym tj. własnymi siłami i pomocą fachową swych kuzynów. 
Jeżeli chodzi o sprawy finansowe to zapłaciłem dla stolarzy, którzy zrobili okna i drzwi, oraz dla murarzy. Pozostałem roboty wykończeniowe robiło się na raty. Dlaczego na raty? Pracując w Gminnej Spółdzielni, jako referent zbożowy w ośmiu godzinach musiałem wykonać pracę biurową, a przed godziną 8-mą rano i po godz. 16-tej po południu do zmroku robiło się przy domu. Jednym słowem od świtu do zmroku w porze letnie. W biurze na pewno praca nie była wydajna, bo nieraz i zadrzemało się przy stole, a wszystko to z przemęczenia. Jednak dzięki wysiłkowi, po dwóch latach ciężkiej pracy przeszło się do swego domu, a ogólnie po ośmiu latach nowego życia, gdzie przeżyliśmy u swych kuzynów Dawidowiczów, dla których nigdy nie zapomnimy, jak nam było tam dobrze. Przez osiem lat przeżyć pod jednym dachem i na jednym podwórku i nikt od nikogo nie usłyszał przykrego słowa, a odwrotnie świadczyliśmy usługi nawzajem. 
A kiedy przyszła godzina odejścia i pożegnania się, pomimo że nie daleko odchodziliśmy, jednak ciężko było odchodzić, W tym to domu urodziło się nam i wychowało dwoje dzieci, przy pomocy dobrej cioci. Ten dom i ta rodzina to była największa podstawa dla naszego życia. 
Wprawdzie byliśmy kuzynami, ale ile jest takich rodzin, że ojciec z synem, brat z bratem lub siostra z siostrą, za ciasno im jest w jednym domu. My natomiast przeżyliśmy osiem lat i kiedy wychodziliśmy, jedna strona jak i druga była tak wzruszona, że łzy same cisnęły się z oczu. 
W tym to domu mieliśmy różne przeżycia, których to nie mam zamiaru opisywać, bo jak zawsze i wszędzie, w każdej rodzinie nie wszystko układa się pomyślnie jak się planuje. 

Chcę tylko jeszcze końcowo do swych wspomnień o tym, jakie to były czasy zaraz po wojnie i jak niektórzy chcieli dojść do kariery nieraz kosztem innych uczciwych ludzi. A co było może w tamtych czasach najstraszniejsze, że za błahostkę nieraz zabijano człowieka. A takich przykładów na Tereni Suchowoli można było wymienić dużo. 
Działo się to w tym czasie, kiedy my akurat przebraliśmy się do Suchowoli tj. w roku 1945, Kidy przed kilkoma tygodniami w ciągu kilku nocy wyprowadzono i zamordowano 8-miu mężczyzn, których rodziny po kilka dni szukały, ażeby znaleźć zwłoki i pochować je na cmentarzu. To jeszcze w tym utrudniano, bo wykonawcy bali się, ażeby rodziny pomordowanych w ten czy inny sposób nie rozpoznały morderców swych ojców, mężów, braci, synów. 
Kto to robił? To nie robił Niemiec, ani inny obcy żołnierz, to robili koledzy, sąsiedzi i blisko znajomi, za jakąś, jak poprzednio wspomniałem, osobista sprawę, a uchodzili rzekomo za wielkich partyzantów – Polaków. I właśnie ci wspomniani partyzanci jednego wieczoru listopadowego, kiedy już padał pierwszy śnieg, odwiedzili dom Dawidowiczów. Weszło do domu razem siedem osób, sześciu szeregowych okrytych pałatkami, ażeby ich nie można było rozpoznać, siódmy zaś w stopniu porucznika, w okularach o charakterystycznej twarzy tj. wąsik, bokobrody, z pistoletem w ręku. 
Kiedy weszli do kuchni zapytali, czy tu mieszka krawiec Zajko Jan? Domownicy, tj. rodzina Dawidowiczów, nikt z tego strachu już nie mogli odezwać się, bo wiadomo, czego ci patrioci przychodzili, albo zrabować i zbić porządnie gospodarza, nawet może przyszli zabrać i zrobić to, co przed kilku tygodniami zrobili z ośmioma mężczyznami. Weszli, więc do naszego pokoju z pozdrowieniem „Dobry wieczór”. Sześciu zatrzymało się koło drzwi, oficer zaś podszedł do stołu, położył pistolet na stół, po krótkiej rozmowie zażądał kontrybucji w sumie 500 zł, jako dar na wdowy i sieroty. Prosiłem żeby mnie tym razem uwzględniono, że samo zaczynam nowe życie, że pracy dużo nie ma w zawodzi krawieckim, sami jesteśmy na łasce kuzynów. Odpowiedź była krótka, jeżeli pan nie ma dzisiaj dać, dajemy terminu dwa dni, porzucając obligację na 500 zł i kto się zgłosi i powie hasło, jemu dać pieniądze. 
Cóż było robić, podziękowałem za ludzkie podejście i obiecałem, że na pewno dotrzymam słowa. Powiedzieli „Dobranoc” i poszli, lecz nie na długo. Zaraz po ich odejściu tj. jakieś 15 minut, kiedy za nimi zamknięto drzwi, bo ciocia dostała ataku sercowego i trzeba było ratować, znowu zastukano do okna.”Proszę otworzyć to my”. Nie wchodząc do kuchni, a tylko z korytarza jeden osobnik, bo nie rozpoznałem go, bo to już nie był porucznik, a tylko szeregowy, powiedział „Panie Zajko, chodź pan tu” Spytałem, czy mam się ubrać, powiedział nie. Ubrać się znaczyło w tym czasie to samo, co zginąć. 
Jednak ze mną było inaczej, widocznie Bóg nie chciał ażebym w takim wieku zginął i to tak marnie. Zapytał mnie na korytarzu patriota, czy był pan porucznik u pana i czy porzucił obligację na 500 zł, powiedziałem tak. A więc my się dowiedzieliśmy, że pan może faktycznie nie ma 500 zł, to proszę dać 100 zł. Uradowany tym wszystkim przyniosłem 100 zł i na tym spotkanie zakończone. 
Nie mam specjalnie pretensji do tych ludzi, ponieważ mnie krzywdy nie zrobili materialnej, ponieważ ani ograbiono mnie, ani zabito, bo widocznie ktoś był z nimi mój dobry znajomy, że wstawił się za mną. 
A chcę nadmienić, że w mieszkaniu było ich siedmiu, ale na podwórzu to było może ze dwudziestu, bo o tym świadczyły ślady. Ale ile to kosztowało mnie zdrowia i wszystkich domowników, to tego opisać się nie da. Tak się tym wszyscy przejęli, że później przez kilka tygodni jak coś stuknie, to zdaje się, że idą już ci sami z panem porucznikiem na czele. 
Jednak wszystko przeminęło i przyszedł ten dzień, z jednej strony smutny wyjścia z domu tego, co przeżyło się w nim osiem lat, a z drugiej strony radość, że kiedy uklękliśmy przy stole w domu własnym, ażeby podziękować Bogu za to, że żyjemy i prosić Go, ażeby nadal otaczał nas opieką. 
Kiedy wyjeżdżałem z domu to majątek nasz składał się z małego kuferka, a po ośmiu latach naszego gospodarzenia, to już było, co furmanką przewozić, kiedy przyjechał brat. Wprawdzie nie było żadne to bogactwo, o którym nie warto byłoby pisać, ale pisze po to, żeby ci wszyscy młodzi wiedzieli o tym, że wszystko, co jest, to nie przyszło samo, ale na to trzeba było pracować ciężko i rzetelnie. W tym to domu jeszcze jedno przybyło bogactwo tj. urodził się drugi syn, a trzeci w rodzeństwie i to chyba do najważniejszych wydarzeń w tym czasie należało. 

O sobie tylko końcowo wspomnę, że w Gminnej Spółdzielni w Suchowoli pracuję bez żadnej przerwy od 1 października 1949 roku. Pracowałem na różnych stanowiskach tj. sklepowego, magazyniera, referenta i ostatnio od 1955 roku do chwili obecnej pracuję w Zarządzie G.S., jako v-ce prezes. 
O pracy swej nie opisuję, bo zapewne ci, którzy będą czytać, nie jeden zna dokładnie pracę w Gminnej Spółdzielni jak i moją osobista, dlatego też nie chcę nudzić więcej czytelników i na tym kończę. 

Przepraszam wszystkich czytających, że nie udolnie tak wszystko opisałem. Ale przecież na wstępie zastrzegłem, że nie chodzi mi o to, ażeby zdobyć jakąś sławę pisarza, bo nim nie jestem i nie śmiem marzyć o tym, bo bym ubliżył ludziom do tego powołanym. Ale napisałem tak jak umiałem, co wiedziałem, co przeżyłem i żadnej fantazji nie dodawałem. Mam jedno tylko w tym zadowolenie, że co pomyślałem, to dokonałem. Skreśliłem swoje życie swą własną ręką, nie krzywdząc w tym nikogo. Poświęciłem wprawdzie trochę czasu na pisanie rękopisu, ale to robiłem ku swojemu zadowoleniu. Lecz tego rękopisu nie mógłbym dać komuś do przeczytania. I właśnie tu z pomocą przyszła pewna pani, która również pracuje w Gminnej Spółdzielni od 1949 roku, przepisała to na maszynie, bezinteresownie poświęciła tyle czasu. A tą panią z poświęceniem była Wanda Karpienia, dla której składam serdeczne podziękowanie. Sądzę, że i nie jeden czytelnik przyłączy się do mojego podziękowania i przynajmniej pomyśli to, co ja w tej chwili myślę. Bo gdyby nie pomoc pani Wandy to na nic by była moja praca i nikt by z niej nie skorzystał. Jeżeli bóg pozwoli pożyć przynajmniej jeszcze 100 lat, to wtedy opisze o wszystkim i o wszystkich Was, którzy ten mój nieudolny pamiętnik czytaliście i nie jedne może się uśmiał z tego. 

Apel jest jeden, kto z czytających będzie czytał i nudził się tym, proszę nie czytać, a wziąć za pióro i napisać o sobie, a ja z chęcią na pewno przeczytam. 

KONIEC 

Suchowola, dnia 30 czerwca, 1967 r. Jan Zajko

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Baner 720x300

create your own banner at mybannermaker.com!
Copy this code to your website to display this banner!