Wracam, więc do swoich własnych przeżyć. Kiedy to Niemcy zaczęli się cofać, front posuwał się szybko w kierunku Niemiec przez Polskę i nadszedł ten czas, że wojska rosyjskie były w Rutkowszczyźnie i Suchowoli, Niemcy zaś w Karpowiczach za rzeką i w Jagłowie, Mogilnicach i Jaminach. Kiedy front się zbliżał to z okolicznych wsi uciekali ludzie do Jagłowa z tą myślą, że w Jagłowie będzie spokojnie ze względu na łąki. (Wujek pisząc łąki miał chyba na myśli podmokłe rozlewiska Biebrzy i kanału, co dla miejscowego było normalne, wiedzieli gdzie przejść suchą stopą, a dla obcych nieprzystępne)
Był w tym czasie Ksiądz Ostrowski Witold, obecny proboszcz parafii Chodorówka, fundator Kaplicy w Jagłowie, któremu to zawdzięcza i zawdzięczać będzie ludność Jagłowa. Ale kiedy front się zbliżył, to najgorzej było właśnie w Jagłowie, bo tu zatrzymali się Niemcy. Młodzi zaczęli uciekać z Jagłowa widząc niebezpieczeństwo, kiedy zaczęły pociski padać. Przebrał się i ksiądz Ostrowski w mój mundurek na świecko o poszedł przez łąki do Rutkowszczyzny. Poszli i moi dwaj bracia starsi i bratowa z dziećmi do Rutkowszczyzny ze swoim inwentarzem żywym. Ja zaś zostałem ze swoimi rodzicami staruszkami w piwnicy u Nowickiego Wacława. Myślałem, że ja uchronię przez to rodziców, bo gdzie oni zajdą nie mając sił, ponieważ liczyli w tym czasie po 76 lat. Jednak los chciał inaczej. Nie tylko rodziców musiałem zostawić na łasce losu, ale sam mało nie przypłaciłem życiem. Jednego pięknego poranka przychodzi Niemiec do piwnicy, daje mi znak, ażebym wyszedł. Tłumaczę mu na znaki, pokazuję mu, że matka krank tj. chora, a on nic – „kom, kom”. Cóż było robić rozkaz Niemca frontowca rzecz święta. Odchodząc spojrzałem ze łzą w oku na rodziców, ponieważ serce przeczuwało, że nie wrócę i tak też się stało. Nazbierano nas takich 16-tu, a byli nimi Karp Edward, Ostrowski Jan, Pycz Antoni, Kaczorowski Wacław, Siemion Jan, Kamiński Stanisław, Ratkiewicz Kajetan, Kapusta Jóżef, Sawośko Ignacy z Karpowicz, Cymbor Stanisław, Cymbor Bernard, Opacki Jan, Żukowski Mieczysław, Adamowicz Józef, Łazarski z Jesionowa. Jaki był cel Niemców naszego aresztowania – prawdopodobnie ktoś miał przejść do Sowietów z jakimś meldunkami o tajemnicy Niemców i dlatego to nie chcąc wszystkich męczyć młodszych, zniszczyć w ten czy inny sposób. Kiedy Niemcy szukali po wsi jak najwięcej mężczyzn, za stodołą przy stogu słomy stał staruszek Haraburda Wojciech. Niemiec dał znak, ażeby on szedł do niego, staruszek ten nie słysząc i nie rozumiejąc nie ruszył się z miejsca i wtedy to Niemiec zasiał z automatu serię kul w pierś staruszka, a że było to przy stogu słomy, narzucił dwa pęczki słomy i poszedł dalej. To było przy naszych oczach w odległości 80 metrów. Cóż mogliśmy myśleć, że podobny los spotka i nas za chwilę. W tym czasie naleciało kilka samolotów sowieckich, które zaczęły ostrzeliwać z karabinów maszynowych i wtedy to korzystając z zamieszania uciekła Sawośko Ignacy, chroniąc się do stodoły Mikuckiego. Nas pozostałych zaprowadzono do stodoły Gudela Ignacego, gdzie pomieszczał się sztab dowództwa niemieckiego. Trzymano nas tam wszystkich przez 5 godzin. Niemcy zmieniali wartę nad nami w godzinę. Pierwszy, który nas pilnował, był ten, co zabił Haraburdę, jego straszna twarz do dziś stoi mi w pamięci, o gdyby dzisiaj mógł wiedzieć jego nazwisko i gdzie on jest. W tym czasie, kiedy nas trzymano, sztab w innym budynku miał naradę, co z nami zrobić, tak można było wnioskować jak później się dowiedzieliśmy. My w tym czasie modliliśmy się grupowo i osobiście, kto jak mógł. Niemiec jeden z lepszych, który nas pilnował, słysząc naradę tylko głową kręcił mówiąc „kaput” tj. śmierć. Jednak Bóg najwyższy chciał inaczej, bo natchnął dobrym sercem jednego z Niemców, że się nie zgodził. Po niejakimś czasie przyszedł tłumacz i powiedział w języku polskim „ Pójdziecie do Dębowa, bo tam trzeba zrobić mostek” Wtedy my wszyscy chórem – dziękujemy panu, bo na to nie liczyliśmy. To on powiedział, proszę nie dziękować nam, ale panu kapitanowi, że jeszcze idziecie do Dębowa. Zrozumieliśmy wszyscy, co nas mogło spotkać. Kiedy zaprowadzono nas do Dębowa, to nie było tam żadnej budowy mostku, a zamknięto nas 16 osób do chlewka małego tak, że jak pokładliśmy się w nocy do spania, to jeden przy drugim i to w szachownicę tj. jak jednego głowa, to drugiego nogi, z powodu małego pomieszczenia. I w takich to warunkach mieszkaniowych przebywaliśmy dwie doby. Jeść nam nie dawano, ale dozwolone było, że mógł ktoś z naszych rodzin przynieść. A że z Jagłowa do Dębowa 3 km tak, więc z tym biedy nie było. Na trzeci dzień odprowadzono nas do Dolistowa pod konwojem 2 Niemców. Szliśmy swobodnie tj. nie mieliśmy rąk związanych, tak, że rodziła się myśl, ażeby rzucić się na tych dwóch Niemców, zadusić ich wrzucić do rzeki.
Jednak obawialiśmy się po pierwsze, że dużo było punktów obserwacyjnych na stogach siana i mogli Niemcy to zauważyć i wszcząć pościg za nami, a wtedy na pewno dobrze nie skończyłoby się dla niejednego, kto był słabszy, a do tego rzeka głęboka przegradzała. Po drugie gdyby Niemcy pozostali, którzy byli w Jagłowie o tym się dowiedzieli, to los pozostałych mieszkańców wsi byłby straszny. Dlatego też zaniechaliśmy tego czynu żałując wszystkich, a poświęciliśmy siebie na los szczęścia. W Dolistowie przetrzymano nas przez jedną dobę, a z tamtąd odesłano do wsi Piwowar na punkt zbiorczy. Było nas tam około 400-ta osób z różnych wsi i dwojakiej płci tj. mężczyźni i kobiety. Spisano nas na listy nazwiskami. Użyłem pseudonimu Sieńko Jan z Mogilnic. Paszport, który miałem ukryłem za podszewką w marynarce. Planowałem już wtedy ucieczkę, jednak trzeba było na to odpowiedniego czasu i okazji. Zatrudniono nas przy koszeniu zboża i tam to właśnie udało się dla Siemiona Janka korzystając z nieuwagi Niemca, który nas pilnował. Zanim ja byłem zdecydowany, kiedy skończy się pokos już nawet ubrałem się w marynarkę. Jednak przeszkodził temu patriota niemiecki w skórze Polaka ze wsi Brzozowa, który podpowiedział Niemcu, że uciekł Siemion. Posypały się kule z automatu za uciekinierem, jednak Siemion zdążył skryć się za górę i w zbożu był niewidoczny i dlatego mógł dalej uciekać swobodnie. Niemiec nie mógł za nim daleko biec, bo się bał nas zostawić, a więc wrócił do nas, a Siemion szczęśliwie wrócił do domu, ale nam o ucieczce już nie było mowy. Więcej do żniwa nas nie prowadzono. Wszystkie zboża, które nie zostały skoszone jak w Piwowarach tak i sąsiednich wsiach, tj. Klewianka, Wroceń, Smugorówka zostały zapalone, a zboża dojrzałe bardzo szybko się palą. Tak Niemiec postępował. Co zabrał, a resztę zniszczył.
Nazajutrz rano, bo o godzinie 3-ciej, wyprowadzono nas ze stodoły, ustawiono czwórkami, sprawdzono obecność według listy, następnie Niemiec odczytał rozkaz treści następującej: „Z powodu tego, że wojska rosyjskie są już w pobliżu, dlatego też ludność tutejszego terenu obowiązana jest opuścić teren zamieszkania i przenieść się na tereny spokojniejsze, żeby uniknąć złego traktowania przez wojska rosyjskie. Dla porządku i zabezpieczenia każda grupa składa się po 50 osób w odległości 25 m jedna od drugiej, a przy każdej grupie wyznacza się po 4 Niemców – konwojentów i rozkazuje się konwojentom, – kto by chciał uciekać w drodze z ludności cywilnej, każe się strzelać do niego”.
Tak też i było. Niektórzy starsi, którzy nie mogli iść dalej siadali na drodze ze zmęczenia. Wtedy to Niemcy „opiekunowie-dobrodzieje”, którzy rzekomo chcieli bronić przed żołnierzami sowieckimi, przeszywali bagnetami tych, którzy dalej nie mogli iść. Jedno mi wbiło się w pamięć, którego nigdy nie zapomnę. Za Goniądzem przy skrzyżowaniu dróg stał pomnik z napisem: „Przechodniu – zatrzymaj się, zastanów się skąd wyszedłeś, gdzie idziesz i gdzie zajdziesz?”
Jakby ten napis był w tym dniu napisany specjalnie dla nas. Bo my też nie wiedzieliśmy, gdzie nas prowadzą i gdzie zajdziemy. Nie jednemu z nas była to ostatnia droga, na którą już nigdy nie wrócił. I tak nas prowadzono pod taką opieką 20 km, bez odpoczynku i posiłku. Dopiero we wsi Okół dano pierwszy odpoczynek i można było się napić wody. I właśnie w tej wsi udało mi się uciec. A w skrócie wyglądało tak.
Przy drodze stał mały domek, przy domku stały dwie kobiety tj. córka z matką. Pomału ostrożnie zbliżyłem się do nich i rozmawiałem z nimi. Wykorzystałem moment, kiedy Niemiec najbliżej stojący mnie odwrócił się. Wtedy ja wskoczyłem do sieni tego domku i po drabinie znalazłem się na strychu. Niewiasty struchlały ze strachu, z obawy przed Niemcami, że może zauważono mnie. A gdyby tak, to ja bym pożegnał się z życiem na pewno, a jakich ich by był los – na pewno mało lepszy od mojego. Jednak Bóg chciał inaczej. Oślepił najpierw Niemców, a mnie dał myśl uciekać. Na tym strychy półkrytym słomą przeczekałem, aż do odejścia kolumny. To była druga ucieczka w moim życiu z narażeniem się na życie.
Chcę czytelnikom również nadmienić, jaka była różnica w ucieczce od wojsk rosyjskich w roku 1939 w Sejnach, a rokiem 1944 w Okole. Jak przypominają czytelnicy, że w Sejnach matka z córką zasłoniły własną piersią w drzwiach mnie przed wrogiem, z narażeniem się na nieprzyjemność własną. Natomiast w Okole odwrotnie, starały się przede mną zamknąć drzwi, kiedy ruszyłem z miejsca. Ale w tym czasie nie było już siły zatrzymać, bo wiedziałem jedno może się uda, a inaczej śmierć mnie czeka. Dlaczego ja to piszę, bo chcę przez to pokazać, że wszędzie u nas w Polsce są i żyją ludzie, ale nie wszyscy jednakowi. Jedni potrafią oddać własne życie dla dobra Ojczyzny, inni zaś podchodzą do takich spraw obojętnie, a mają na myśli tylko swoje własne i osobiste sprawy.
Po kilkuminutowym odpoczynku szybko uciekłem z tego niezapomnianego domku, który mnie sam przyjął i osłonił przed śmiercią, a nigdy właściciele. Poszedłem prosto przez pola do najbliższych ludzi, co kosili żyto, ażeby wskazali mi przynajmniej kierunek do mego domu, jak najbezpieczniejszą drogę i najprostszą. Jednak drogi innej nie było przez las jak ta, co nas prowadzono. I właśnie, kiedy powracałem to miałem to szczęście, że spotkałem się z tym Niemcem – szefem, co wydawał rozkaz odprowadzenia nas do Piwowar. Jechał na motorze, widocznie chciał dogonić kolumnę ludzi, gdzie ja byłem. Nie zatrzymał mnie, pojechał dalej, widocznie nie zależało na jednym człowieku. Co wtedy ja przeżywałem to trudno opisać. Kiedym go minął, bo poznałem, to wtedy przyśpieszyłem kroku, ażeby jak najdalej ujść. Pomimo, że byłem głodny nie czułem zmęczenia, a szedłem dalej i bliżej domu. Ale czy bliżej, to trudno było w tym czasie powiedzieć. Idąc pół dnia nie mogłem spotkać nigdzie człowieka, ażeby zapytać gdzie jestem i czy idę w dobrym kierunku. Dopiero pod wieczór tego dnia zobaczyłem wieś. Zboczyłem do niej, ażeby coś dostać jeść i zorientować się, w jakim kierunku iść.
Kiedy tylko zawróciłem do wsi, podjechało do mnie trzech Niemców na koniach. Zatrzymując mnie pytają po niemiecku „arbajt”, to znaczy robić chcesz, potwierdziłem głową tak i pojechali dalej. Jak się później okazało byli to Niemcy, którzy robili łapanki na ludzi i brali na roboty do kopania okopów i właśnie w tej wsi, gdzie ja szedłem, kopano okopy. Niemcy myśleli, że ja sam idę dobrowolnie do roboty i pojechali dalej szukać ludzi.
Kiedy zaszedłem do pierwszego domu, to wielkie oczy zrobiono, jak ja tu mogłem się dostać. Jak wyjaśniłem sprawę spotkania z Niemcami. To wszyscy się dziwili, jak to mogło się stać, że oni nie zatrzymali. Tam w tym domu dostałem jeść i wieczorem z jedną kobietą wybrałem się na łąki, gdzie byli wszyscy mieszkańcy położonych wsi. I ci ludzie mieli ze sobą inwentarz żywy tj. krowy, owce i świnie. I właśnie z tym inwentarzem najwięcej mieli ludzie kłopotu, bo zaraz następnego poranka trzeba było przeprawić się przez rzekę Łęk. Z krowami nie było kłopotu, natomiast ze świńmi i owcami był kłopot nie mały do rzeki wpędzić. Ryk krów, bek owiec, kwik świń rozległ się daleko podczas poranku lipcowego. Dla mnie osobiście robiło takie wrażenie i przypominało z filmu, jak to było w Hiszpanii podczas przewrotu i dlatego też długo ten ryk i beczenie pozostało w uszach. Będąc z ludźmi tymi przez dobę głodu wprawdzie nie zaznałem, bo mleka nie brakowało, a w biedzie to ludzie są gościnni. Jednak postanowiłem wędrować dalej, a bliżej domu. Odradzano mi i przestrzegano, ażeby kilka dni zatrzymać się, aż przyjdą Moskale, bo tak ich w tamtych stronach nazywano i potem dalej iść swobodnie. Informowano mnie, że przede mną jest teren niebezpieczny, ponieważ w lesie są Niemcy i polska partyzantka w dowód, że rano widziano rakiety ostrzegawcze. I właśnie ludzie mieli rację, bo gdy następnego dnia powędrowałem naprzód, to zaraz na drugim kilometrze mej drogi w krzakach zauważyłem grupę partyzantów z karabinami, a boso. Niosłem swoje buty, a szedłem boso, ponieważ były to łąki mokre i gdyby mnie zauważono, to na pewno by mi buty zabrano, a co ze mną byłoby trudno wiedzieć. Jednak Królowa Pokoju, której obraz jest w Kaplicy Jagłowskiej, której to poleciłem się opiece, spowodowała to, że mnie nie zauważono, pomimo, że byłem na odległość od nich nie dalej jak 100 m. Skręciłem w prawo gdzie były większe krzaki i zniknąłem z oczu. Jednak zagrodziła mi drogę rzeka dość głęboka tylko wąska, nazywała się Kanałek Kuligowski. Rozebrałem się i dzięki, że umiałem pływać, przeniosłem ubranie na głowie, a buty przerzuciłem na drugą stronę. Zdawałoby się, że jestem ocalony, a jednak, gdy tylko zdążyłem się ubrać naraz posypał się grad kul z karabinów maszynowych. Upadłem na ziemię, ukryłem się w trawie, a kule tak pluskały po wodzie jak deszcz. Kto kiedy był na rzece podczas deszczu, to może zdawać sprawę. Wyjaśniam, że te strzały to nie były skierowane specjalnie do mnie, ponieważ mnie nie zauważono. Ale to było tak, że Niemcy zauważyli tę partyzantkę i dali salwę karabinową, a że trochę chybili i ja właśnie byłem na tej linii, to o mało nie przypłaciłem życiem. Leżąc słyszałem – „Hura! Hura!” ‘Tak wyglądało, że szarżowaliśmy jedni na drugich, ale kto, to ja nie mogłem rozróżnić. Ile czasu ja tak przeleżałem, tego nie wiem. Zdawało mi się, że długie godziny i nie myślałem, że wstanę żywy. Lecz widocznie Bóg Najwyższy nie chciał, ażeby zostawić mnie na żer ptakom i dzikom i rodzina by nie wiedziała, gdzie kości spoczywają, uciszył strzały, a komu przeznaczył zwycięstwo, tego nie mogę powiedzieć. Dla mnie wtedy było nieistotne. Najważniejsze, że wstałem zdrowy i mogłem dalej iść. Lecz podróż nadal była niebezpieczna. Szedłem od lasu na taką odległość, że słyszałem krzyki Niemców w lesie. Dobrze było iść gdzie były krzaki, to szedłem, a gdy wyszedłem na czystą łąkę to musiałem na kolanach czołgać się, ponieważ Niemcy mieli punkty obserwacyjne na drzewach skraju lasu.
Była to ciężka i męcząca podróż, a człowiek zmęczony jest spragniony wody, a wody był tyle, co można było wycisnąć piętą nogi. Całe szczęście, że miałem łyżkę ze sobą, to mogłem trochę wody z rudy oczyścić i takiej wody się napić. I tak na wieczór zaszedłem na łąki koło Dolistowa, gdzie zastałem kilku ludzi, którzy pilnowali swych krów. Ponieważ był to drugi dzień jak Niemcy odeszli, a przyszli żołnierze radzieccy. I od tych ludzi dowiedziałem się, że samemu nie można dalej iść, ponieważ teren jest podminowany i można łatwo w pobliżu domu rodzinnego stracić życie lub zostać kaleką. Jako dowód powiedziano mi, że wczoraj zginęła moja znajoma Staćkowska Stasia, która weszła do lasku, ratując świniaka natrafiła na miny i w strasznych cierpieniach zmarła po kilku godzinach? Musiałem, więc przenocować pod stogiem siana i na drugi dzień ostrożnie, iśc dalej. Noc była dla mnie bezsenna. Skutek był wody z ruda taki, że dostałem zatrucia, wiłem się z bólu przez kilka godzin do północy, kiedy dostałem dyzenterii i wymiotów, po wszelkim wyczerpaniu ulżyło mi trochę.
Dowiedziałem się od tych ludzi, którzy byli na łące, że Jagłowo przez trzy dni paliło się, kto się spalił nikt mnie nie mógł poinformować. W takim to napięciu szedłem następnego dnia, aż przez Dolistowo i Zabiele i nie wiedziałem, czy mój dom rodzinny został i czy będę miał gdzie zajść. I dopiero dowiedziałem się na łąkach pod Jagłowem, że dom nasz ocalał. Jednak nie mniej bolesne było to, że zabudowanie, Karpów tj. gdzie była moja siostra zamężna, spalone doszczętnie.
Podchodząc pod samą wieś dławiło mi coś pod gardło na myśl, kto mnie spotka i w ogóle, czy żyją wszyscy. Gdy zauważono mnie koło stodoły, wybiegli na moje spotkanie wszyscy, jak moja rodzina, tak i rodzina Karpów, którzy nie mieli swego domu, zamieszkali razem w naszym domu.
Przy pierwszym powitaniu zapytałem gdzie moi rodzice?, których ja byłem opiekunem w piwnicy. Odpowiedziano szybko, że żyją tylko jeszcze nie wrócili z Rutkowszczyzny. Dopiero ochłonąłem z wrażenia i odetchnąłem z ulgą. Kiedy zjadłem obiad, a czułem, że po takiej podróży i przeżyciach mogę zachorować, kiedy się położę, postanowiłem tego dnia pojechać łódką po swoich rodziców do Rutkowszczyzny. Kiedy wyjechałem ze wda kilometry za wieś, rodzice moi już szli. Ojciec silniejszy szedł jakieś 500 m naprzód, oglądając się, co pewien czas, czy mama idzie za nim, nie zwracając uwagi, że jedzie łódką ten, którego liczyli za zaginionego.
Jakie było spotkanie moje z rodzicami, to Mozę zrozumieć ten dokładnie, kto był odłączony od rodziców, względnie stracił. Opisać się tego w książce nie da. Kto więc nie ceni w życiu rodziców i lekceważy ich, to może nie wypada, ale życzyłbym, ażeby na jakiś czas stracił rodziców, a później mógł odzyskać, a na pewno już na zawsze nie zapomniałby o tym.
Tak, więc w skrócie nieudolnym przedstawia się drugie moje ważne przeżycie podczas drugiego okupanta. Chcę tylko wspomnieć, co się stało z moimi kolegami w nieszczęściu. Karp Edward tj. mój szwagier, Ostrowski Jan i Kapusta Jóżef ze względu na inwalidztwo i zdrowie zostali zwolnieni przez Niemców w Piwowarach, którzy doszli do domu szczęśliwie. Siemion Jan udało mu się uciec podczas koszenia pszenicy i również wrócił. Po mojej ucieczce w kilka godzi uciekli również Kamiński Stanisław, Kaczorowski Wacław, Pycz Antoni, Ratkiewicz Kajetan. Jednak los chciał widocznie inaczej, bo oni zatrzymali się dłużej na łąkach. Kiedy więc po tym starciu Niemców z partyzantami polskimi, kiedy ja o mało nie przypłaciłem życiem pociągnięto linię frontu po kanałku Kuligowskim, przez który to ja przepłynąłem i już nie można było przejść. I dlatego oni zmuszeni byli zostać po stronie niemieckiej. Jakie ich było życie, to oni tylko mogą opowiedzieć. Jednym słowem byli oni tam, aż do miesiąca lutego i kiedy Niemiec cofnął, oni zostali i wrócili do Jagłowa, lecz nie wszyscy.
Kaczorowski Wacław został zastrzelony przez Niemców na łąkach wraz z innymi mężczyznami. Potraktowano ich, jako partyzantów, pomimo że nimi nie byli, a tylko przebywali na łąkach w tym czasie. Zwłoki Kaczorowskiego Wacława spoczywają prawdopodobnie na cmentarzu w Grajewie. Cześć jego pamięci.
Jak widać z powyższego nikt nie wie, gdzie czyj może być grób i kto ma go usypać. Dlatego też nikt nie powinien być pewien, co sam planuje to się spełni. Jeśli ktoś taki, że kieruje i jego plany nigdy nie zawodzą.
To chyba, że do większych przeżyć to wszystko w części drugiej... CDN
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz