Drodzy czytelnicy, blogowicze od jakiegoś czasu widzę że grzeszę długością tekstów tu zamieszczanych. Grzeszę i tym że ostatnie artykuły nie są mojego autorstwa, a jedynie przytaczam słowa zapisane przez innych, które się wpisują w ducha mego bloga i wydarzenia z regionu który jest mi bliski ze strony Mamy. Wybaczcie mi to, bo mam wytłumaczenie.
Jak ogólnie wiadomo nie można być na dwóch brzegach i stronach granicy jednocześnie. Co ma swoje zalety i wady, gdyż z jednej strony zawsze roztacza się lepszy widok na drugą, ale skupieni wzrokiem na drugim brzegu nie dostrzegamy tego co się dzieje tuż obok.
Dotyczy to w szczególności dwóch stron kanału augustowskiego. Z jednej strony okolice Rajgrodu z miejscowością Tajno, a z drugiej okolice Sztabina i miejscowość Jaziewo. Co ciekawe dla tych dwóch stron kanału utarło się lokalne określenia Rusini i Mazurzy. Jako miejsce takiego podziału było świadkiem wielu ciekawych historii z pogranicza. Wydarzenia które relacja poniżej przedstawia, wielu osobom kojarzą się ze zbrodnią katyńską tylko jeszcze nie tak znaną i zbadaną.
Dzisiaj za pomocą artykułu "Jeszcze panami będziemy" autorstwa zaprzyjaźnionego poety i regionalisty Pana Józefa Matyskieły przedstawiam wam spisaną relację z tzw. "obławy augustowskiej" o której ostatnio w mediach i białostockim oddziale IPN tak głośno za sprawą nowego inwestora tzw. "domu Turka" w Augustowie. Zapraszam do tej ciekawej wspomnieniowej lektury, gdzie dla historyka i genealoga postaci nie zabraknie.
"Jeszcze panami będziemy"
Autor spisanej relacji - Józef Matyskieła rodem z Jaziewa.
Był lipiec 1944 roku. Trwały sianokosy. Staś, brat Bronka, mojego męża miał poważny wypadek. Obciął kosą piętę. Do zdarzenia doszło w następujących okolicznościach: Mężczyźni wybrali się furmanką pod Jagłowo kosić łąkę sąsiada Bronisława Ziemby jako, że jedni drugim pomagali w pracy. Było to w poniedziałek po zabawie. Niewyspany Staś zdjął buty i położył się z tyłu furmanki, aby się jeszcze zdrzemnąć. Zwykle kosy na czas transportu zbijano z kosisk i okręcano szmatami. Tym razem leżały z tyłu osadzone na kosiskach. Kośców wiózł jak zwykle 12-letni syn Ziemby - Tadeusz. Może to przez brak doświadczenia młodego woźnicy furmanka na wąskiej grobli mijając inną, jadącą z przeciwka wywróciła się do rowu. Stało się nieszczęście. Kosa obcięła Stasiowi piętę tak, że było widać kość. Był to na tamte czasy poważny, zagrażający życiu uraz, gdyż poszkodowany mógł się wykrwawić lub wskutek zakażenia mogło dojść do zatrucia krwi lub gangreny. Ranny stracił dużo krwi zanim dowieziono go do doktora Rudzińskiego w Sztabinie, który udzielił pierwszej pomocy. Opatrując ranę doktor przeklinał jak szewc mając pretensje do Stasia o to, że ten odciął i wyrzucił na łąkę trzymający się jeszcze na skórze kawał pięty. Gdyby nie to była szansa na szybsze zagojenie rany.
O zdarzeniu dowiedziałam się po powrocie z Jamin, dokąd poszłam w jakiejś ważnej sprawie. Staś leżał w łóżku blady jak ściana. Dawidowicz, który w wojsku był sanitariuszem zalecił, aby zranioną nogę moczyć w naparze z rumianku. Każdy taki zabieg wywoływał dodatkowe krwawienie, a chory był coraz słabszy. Widząc, że nie jest dobrze następnego dnia rano wybrałam się pieszo do Sztabina ponownie szukać pomocy u lekarza Jana Rudzińskiego. Doktor pochodził z okolic Grodna. Z uwagi na swój niski wzrost i odmienny wygląd spowodowany zaburzeniami rozwojowymi wieku dziecięcego nazywany był „Garbatym”, „Małym” lub z podlaska „Karakanem”. Pielęgniarką w jego gabinecie i partnerką życiową była Marysia Kotowska ze Sztabina. Znałam ją z dzieciństwa. Wiele razy bawiłyśmy się na huśtawce u Rybakowiczów. Niestety, doktorostwo byli spakowani przed przeprowadzką do Czerwonki k. Suchowoli. Marysia wyszperała jednak gdzieś po buteleczce benzyny oczyszczonej, jodyny i wody utlenionej oraz rivanol i kilka opatrunków. Wytłumaczyła też jak te medykamenty stosować. Słońce „było już z obiadu” gdy wróciłam do domu. Staś miał łzy w oczach, widząc moje poświęcenie. Zgodnie z zaleceniami Marysi najpierw oczyszczałam ranę wodę utlenioną, a następnie przy użyciu gazy zwilżonej benzyną. Obrzeża rany dezynfekowałam jodyną, by na koniec przyłożyć opatrunek nasączony rivanolem. Każda „przewiązka” wywoływała ból. Staś kładł się twarzą w poduszkę i zaciskał zęby. Tuż przed nadejściem frontu rana się wygoiła, a po wymoszczeniu buta miękką wkładką Staś mógł chodzić. Niestety rok później został aresztowany w czasie sowieckiej obławy i zaginął z innymi „lipcowymi chłopami”.
Urodzony w 1909 roku Staś nie miał jeszcze własnej rodziny. Był energicznym mężczyzną i w odróżnieniu od wielu innych kawalerów ze wsi miał wielką ogładę. Znalazł by z pewnością kandydatkę na żonę, ale wybuchła wojna. Nie był to dobry czas na ułożenie życia. Najpierw był uczestnikiem kampanii wrześniowej, a w czasie okupacji należał do partyzantki. 15 sierpnia 1943 roku trzymał do chrztu Szczepana razem z moją siostrą Manią. Od tego czasu znajomość między nimi się pogłębiała i wyglądało, że się kiedyś pobiorą. Planowaliśmy, że będą mieszkać razem z nami, bo dom był przecież duży i miejsca by wystarczyło dla dwóch rodzin.
Tymczasem trwała jeszcze niemiecka okupacja. W naszych stronach podobnie jak w całym kraju, istniało zbrojne podziemie. Gdy chodziliśmy na jagody lub do kościoła do Jamin, po drodze, w lesie bardzo często widywaliśmy uzbrojonych mężczyzn. Przychodzili też w nocy do domu różni ludzie z bronią. Nie było wiadomo, kim są i do jakiego ugrupowania partyzanckiego należą. Być może wiedzieli o tym bracia męża, którzy - jak mogłam się domyślać - należeli do partyzantki. Wieczorami w naszym domu wiele razy dochodziło do spotkań licznej grupy mężczyzn z Jaziewa. Czasem bywali mieszkańcy sąsiednich miejscowości, a niekiedy zupełnie obcy ludzie. Mogłam domyślać się, że są to AK-owcy. Pewnego razu zebrało się kilkunastu mężczyzn, a wśród nich Edmund Korenkiewicz, który mieszkał na kolonii pod Mogilnicami. Zamknęli się w ostatnim pokoiku od ulicy wraz ze Stasiem i Mieczykiem – drugim bratem męża, palili papierosy i rozmawiali. W pewnej chwili Staś poprosił Bronka. Z babskiej ciekawości podeszłam do drzwi i przez szparę słyszałam rozmowę. Korenkiewicz i pozostali namawiali męża, aby zapisał się do AK. Bronek odmawiał tłumacząc się tym, że ma żonę i małe dziecko. Rozmowa trwała dłuższy czas. W pewnym momencie Staś powiedział, żeby już dali mu spokój, bo ma już rodzinę i musi zajmować się gospodarstwem. Po chwili mężczyźni zaczęli wychodzić. Powiedziałam wtedy do męża:
- Pamiętaj! Jeśli tylko zapisałeś się, to zaraz zabieram dziecko i więcej mnie tu nie zobaczysz! Kątem oka dostrzegłam wściekłość na twarzy Korenkiewicza. Nazajutrz Staś ostrzegł mnie, żebym następnym razem uważała na słowa, bo może spotkać mnie duża przykrość. Powiedział też, że długo musiał prosić, aby nie wyciągano konsekwencji w stosunku do mnie. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie jak wielkie głupstwo zrobiłam. Przypomniały mi się opowieści o tym, że partyzanci strzygli na łyso głowy kobietom, które naraziły im się w jakiś sposób.
Pewnego razu Staś wtajemniczył mnie w działalność konspiracyjną. Zygmunt Dytkowski z Czarniewa (po wojnie mieszkał w Augustowie) dostarczał mu meldunki i poufne materiały. Staś przekazywał je Klemensowi Świerzbińskiemu. W czasie nieobecności Stasia miałam zajmować się przekazywaniem tych przesyłek. Robiłam to w tajemnicy przed rodziną, chowając zaklejone i opieczętowane paczki z papierami w łóżku pod siennikiem. Co najmniej kilka razy nosiłam je do Świerzbińskiego. Dytkowski – gdyby żył – mógłby potwierdzić moją działalność konspiracyjną. Może miałabym wyższą emeryturę?
Jesienią 1944 roku Mieczyk został aresztowany i zabrany na Rosję. Staś uniknął wtedy wywózki i pozostał w domu.
Któregoś dnia w maju 1945 roku – było już po zakończeniu wojny – Staś poprosił mnie o przygotowanie prowiantu na kilka dni. Zanosiło się więc na przeprowadzenie jakiejś poważniejszej akcji. Początkowo nie chciałam się zgodzić tłumacząc się tym, że w kuchni rządzi matka (macocha męża). Staś jednak nalegał mówiąc, że zrobię to lepiej. Matka, słysząc to ofuknęła go, odradzając udział w wyprawie. Staś wówczas powiedział:
- Co matka wie? Jeszcze panami będziemy! Niejeden z nas może zostanie ministrem!
Bronek też odradzał udział w akcji mówiąc do brata:
- Przeżyłeś wojnę. Nie idź!
Staś jednak obstawał przy swoim. Zabrałam się więc do przygotowania jedzenia. Nie było wtedy zbyt dużej różnorodności produktów. Z braku drożdży nie można było nawet bułek upiec. Podstawowym pokarmem było wówczas solone i wędzone mięso. Wymoczyłam w wodzie i ugotowałam do miękkości parę kawałków wieprzowiny. Ugotowałam kilka par jajek. Nie było papieru, więc zawinęłam wszystko w płócienny ręcznik. Do płóciennej torebki włożyłam jeszcze pół bochenka chleba. Pod wieczór Staś wyszedł z domu.
Mówili później we wsi, że partyzanci chyłkiem przemykali w kierunku Grądów. Zygmunt Kozakiewicz, kilkunastoletni wtedy chłopak, którego starszy brat Czesław też poszedł na akcję chwalił się koledze:
- Ja wiem gdzie oni poszli, ale nie powiem!
Minęło kilka dni, a Staś nie wracał. Któregoś jednak popołudnia Bronek przyjechał z pola i oznajmił, że partyzanci już wrócili. W suszarni Szmyglów urządzili popijawę. Na pół wsi było słychać śpiewy. Wieczorem Staś dotarł do domu. Usłyszałam jak mówił do męża:
- Teraz to dopiero będzie. My, mężczyźni uciekniemy, ale co zrobić z kobietami i dziećmi?
Dowiedziałam się później, że partyzanci po zbiórce na Grądach pojechali w nocy furmanką do Jastrzębiej, skąd poszli odbijać krowy pędzone z Niemiec przez Sowietów grodzieńską szosą. W lesie ostrzelali z zasadzki eskortę, w skład której wchodziły też kobiety. Zabili kilka osób, w tym oficera. Musieli jednak szybko się wycofać, bo po początkowym zaskoczeniu, lepiej uzbrojeni i posiadający doświadczenie frontowe sowieccy żołnierze przeszli do kontrnatarcia. Nie wiem jak ci z innych wsi, ale żaden z naszych krowy nie przyprowadził. Po tym zdarzeniu Staś z Bronkiem spędzili kilka nocy poza domem śpiąc pod gołym niebem na grądziku położonym na Dziechciarce. Po paru dniach cała sprawa ucichła i wydawało się, że będzie spokój.
Był lipiec. Kończyliśmy sianokosy, a do żniw pozostało jeszcze parę dni. Uradziliśmy w domu, że trzeba trochę wódki wypędzić i sprzedać na targu w Augustowie, bo potrzebne są pieniądze. 10 lipca we wtorek, zebrała się nas grupa kobiet: Jania Kunda, Bielawska, Ziembowa, Kazia Olszewska i ja. Wcześnie rano wyjechałyśmy żelaźniakiem zaprzężonym w kasztankę. Była to ta sama klacz, która po paru latach nie mogła się wyźrebić i została uśmiercona zastrzykiem z denaturatu przez weterynarza ze Sztabina na Tajeńskiej Górce. Blaszane bańki i sowieckie bakłaszki* z samogoną (nie było butelek) schowałyśmy w słomie leżącej w półkoszkach. Podróż do Augustowa przebiegała bez przeszkód. Gdzieś, przed Osowym Grądem zauważyłam kable telefoniczne rozwinięte na drzewach przy drodze, co wydało mi się trochę podejrzane. Inne zbagatelizowały to mówiąc:
- Coś ci kobieto się przewidziało.
Furmankę zostawiłyśmy w Osowym Grądzie u Wasilewskich, gdzie była zamężna siostra Kazi Olszewskiej – Marysia, z d. Murawska i dalej poszłyśmy pieszo. W Białobrzegach ludzie powiedzieli nam, że do Augustowa nie przejdziemy, bo wszystko jest obstawione przez Sowietów. Zawróciłyśmy więc, a bakłaszki z wódką porzuciłyśmy w przydrożnym rowie. Zabrałyśmy furmankę od Wasilewskich i jechałyśmy gościńcem do Jaziewa. W każdej chwili mogłyśmy natknąć się na sowieckie posterunki i powrót do domu okazałby się niemożliwy. Trzeba było znaleźć jakieś wyjście z tej ciężkiej sytuacji. Położyłam się więc na słomie w tyle furmanki i na wypadek kontroli postanowiłam udawać chorą. Zatrzymali nas we Wrotkach koło Grabowych. Leżąc na wznak jęczałam i targałam sobie włosy. Sowiet popatrzył ze współczuciem, że tak cierpię i kazał jechać po przepustkę do Siemiaszków pod lasem, gdzie kwaterowała starszyzna. Wypisali nam przepustkę do Jaziewa. Wjechałyśmy do wsi, a tu wszystko było obstawione, dookoła kable telefoniczne i posterunki.
Sowieci stali w Jaziewie około tygodnia. Główna kwatera znajdowała się u Kozłowskich, a najstarszy stopniem oficer był pułkownikiem. Funkcjonariusze PUB z Augustowa korzystali z kwatery położonej w sąsiednim domu u Wacława Ziemby. Pili tam samogonę. W stanie alkoholowego upojenia strzelali z pistoletów w sufit. Do dziś zachowały się ślady po pociskach.
Kilka następnych dni upłynęło dość spokojnie, a stosunek sowieckiego wojska do mieszkańców wsi był, można powiedzieć przyjazny. Niektórzy z naszych bez przeszkód wyjeżdżali do pracy w polu lub na łąkach.
We czwartek pod wieczór zwołano mężczyzn na sabranije w okolicach posesji Ziembów i Kozłowskich. O czym rozmawiano na zebraniu? Nie wiem do dziś. Faktem jest, że pozwolono rozejść się wszystkim do domu.
W piątek 13 lipca sowieccy żołnierze chodzili od domu do domu i mówiąc: - Zawtra ujezżajem - zapraszali jeszcze raz wszystkich mężczyzn w sile wieku na zebranie. Nie interesowali się młodzieżą i tymi w podeszłym wieku. Wychodząc z podwórka Bronek ze Stasiem zatrzymali się w bramce. Staś wahał się czy iść? Bronek powiedział mu:
- Jeśli grozi ci niebezpieczeństwo, to zostań i ukryj się. Sam chyba czujesz, co ci mogą zrobić?
- Kuchnia jego mać! A co mi mogą zrobić? – powiedział Staś i obaj poszli na zebranie.
Gdyby nie poszedł, uniknął by aresztowania, tak jak kilku innych członków AK, którzy się ukryli i przeczekali krytyczny czas.
Mniej więcej na wysokości remizy idących na zebranie otoczono szczelnym kordonem, tak że nikt już nie mógł się cofnąć. Zatrzymano wszystkich na podwórku i w stodole u Kozłowskich. Zaraz po wsi rozeszła się wieść, że każdemu z zatrzymanym trzeba dostarczyć prowiant na dwa dni. Przygotowałam więc jedzenie w dwóch torebkach i poszłam żeby przekazać Bronkowi i Stasiowi. Podwórko Kozłowskich było obstawione sołdatami. Wpuścili mnie przez bramkę. Zatrzymani mężczyźni podchodzili pojedynczo, a jakiś starszy stopniem sprawdzał ich nazwiska i mówił czy należy im przekazać prowiant, czy też nie. Gdy przyszła kolej na mnie podałam najpierw dane męża - Bronisław Matyskieła. Sowiet sprawdził w papierach i powiedział:
- Tamu nie nużno.
Gdy podałam dane Stasia, powiedział po sprawdzaniu:
- Wot, tamu nużno.
Została mi więc jedna torebka z jedzeniem. Staś zaproponował, żeby dać ją Klemensowi Świerzbińskiemu, który stał obok, a któremu nikt jedzenia nie przyniósł, bo rodzina była na Rosji. Oddałam drugą torebkę i wróciłam do domu. Za jakiś czas przyszedł do domu zwolniony przez Sowietów Bronek. Zaraz przypomniał o dwóch automatach, które szwagier Wacek Skorupa przywiózł z Niemiec. Nowiutkie, leżały w suszarni pod najwyższym daszkiem. Pieczę nad nimi miał Staś. Trzeba było się ich jak najszybciej pozbyć, bo po zatrzymaniu Stasia mogło dojść do rewizji. Rozstrzelali by całą rodzinę na miejscu, gdyby znaleźli broń. Wzięłam więc kosę na ramię, a pod pachę owinięty w płachtę automat i weszłam na podwórko Ziembów, po drugiej stronie ulicy, aby przejść do wyki, która rosła na polu Rajmunda Janika. Po lewej stronie stał stary, gliniany dom Ziębów. Na parapecie otwartego okna do kuchni zobaczyłam polowy telefon. Kilka kroków dalej przechadzał się wartownik z bronią. Zatrzymał mnie mówiąc:
– Nielzia!
Powiedziałam wtedy, że idę ukosić wyki.
– Wot stupaj chaziajka! - odrzekł.
Z duszą w gardle doszłam do wyki, ukradkiem wsunęłam broń pod mostek na rowie, ukosiłam trochę i wróciłam do domu. W taki sam sposób wyniosłam drugi automat. Za parę dni nie było broni pod mostkiem. Ktoś ją zabrał i ma do dziś.
Pomyślałam, że jeszcze trzeba dostarczyć Stasiowi onuce na zmianę. Rozdarłam jakąś flanelową koszulę i zrobiłam dwie onuce. Mężczyzn trzymali w stodole. Na moją prośbę wywołali Stasia, który był blady i wystraszony. Ze łzami w oczach odwitał się ze mną. Było to nasze ostatnie widzenie.
Poszłam jeszcze następnego dnia, ale chłopów już nie było. Pogonili ich rankiem pod eskortą. Po wsi rozeszła się pogłoska, że do Augustowa „do Turka”. Nazajutrz - w niedzielę - zebrała się nas grupa kobiet: ja, Szmyglowa, Jania Kunda oraz inne i poszłyśmy do Augustowa z jedzeniem. Przed „domem Turka”, gdzie było więzienie chodziło dwóch Sowietów. Na głowach mieli czapki z czerwonymi otokami, granatowe spodnie, a w rękach nahaje, którymi uderzali po cholewach butów. Zatrzymałyśmy się na chodniku po drugiej stronie ulicy. Ja, Jania Kunda i Szmyglowa zdecydowałyśmy się podejść do Sowietów. Zaczęłyśmy rozmowę od słów, że chłopów nam zabrali i że chcemy im podać jedzenie. Jeden z nich powtórzył ze zdziwieniem wymienione przez nas nazwiska mając problemy z ich wymową:
- Matyskieha, Szmygiehski, Świerzbihski? Wot ich tu niet! Zapytałam więc gdzie mogą być? Gdzie ich szukać? Odpowiedział, że nie nada szukać i przegonił nas na drugą stronę.
Zrobiło się już późno. Zdecydowałyśmy, że na noc pójdziemy do kościoła, ale po drodze spotkałam Serwinową. Przed wojną była w Jaminach nauczycielką. Pochodziła z Czarniewa (z domu Chodorowska). Poznała mnie i zaprosiła wszystkie kobiety na nocleg. Choć sama z rodziną nie miała co jeść, poczęstowała nas zupą z czarnych jagód, w której było parę zacierek. Zapytałyśmy czy nie wie nic o losie zatrzymanych. Powiedziała, że ostatniej nocy widziała jak popędzili więźniów przez miasto. Po obu stronach ulicy szli bojcy i strzelali w górę na postrach tak, że tylko ukradkiem można było podejść do okna. Więźniowie idąc czwórkami nieśli na ramionach łopaty. Po tym zdarzeniu ludzie w Augustowie mówili, że rozstrzelano wszystkich w lasach w okolicach Płaskiej. Noc spędziłyśmy drzemiąc gdzie się dało. Rano, odchodząc zostawiłyśmy Serwinowej przyniesione ze sobą jedzenie. Tylko Jania Kunda, nasza sąsiadka nie podzieliła się i zabrała wszystko do domu.
Los zatrzymanych szesnastu mężczyzn z Jaziewa nigdy nie został wyjaśniony. Pozostała rozpacz matek i żon oraz osierocone dzieci. Gdyby chociaż można było świeczkę na grobie zapalić? Wiem, że córka Klemensa Świerzbińskiego - Krystyna pisała listy do Czerwonego Krzyża i samego Gomułki, ale otrzymane odpowiedzi nie zawierały żadnych informacji o losie ojca. Wśród szesnastu zaginionych byli:
Andruszkiewicz Mieczysław ur. 1903
Bielawski Jan
Dziądziak Stanisław
Guziejko Antoni ur.1897
Haraburda Eugeniusz
Janik Jan
Karp Leon
Kozakiewicz Czesław ur. 1927
Kugiel Adam
Kunda Edward
Kułakowski Kazimierz
Matyskieła Stanisław ur. 1909
Suchwałko Ludwik
Szmygiel Franciszek ur. 1907
Świerzbiński Klemens
Usnarski Jan
|
Pomnik na cmentarzu w Jaminach. Zdjęcie z mojego archiwum Z.M. |
Siedemnastą ofiarą obławy był Stanisław Panasewicz s. Benjamina, który uciekał nocą przed Sowietami na Jagłowo do siostry w Karpowiczach. W ciemnościach wpadł do wody i utonął. Po kilku dniach rodzina znalazła ciało w okolicach przejścia przez kładzie** na rzece Brzozówce.
Po Stasiu została w domu dwurzędowa granatowa marynarka w prążki i granaty znalezione po jakimś czasie w kruśni, które gdzieś zakopaliśmy.
Po kilku latach Bronek schował kilka wiązek machorki pod najwyższym daszkiem w suszarni. Sięgając po jakimś czasie do skrytki wymacał ręką pistolet. Idąc na pastwisko po krowy wyrzucił broń do rowu na polu Dawidowiczów.
Na podstawie przekazu Heleny Matyskieła, mieszkanki Jaziewa (rocznik 1922).
P.S. Z relacji innych świadków tamtych wydarzeń wynika, że Sowieci przybyli do Jaziewa w południe 10 lipca, w sile kilkuset żołnierzy. Otoczyli wieś rozstawiając bojców w odległości kilkudziesięciu kroków jeden od drugiego. Na wylotach dróg umieścili posterunki. Większość swoich taborów, w tym samochody ciężarowe pod plandeką umieścili na ułeczce od strony Mogilnic. Były tam też stanowiska km-ów. W okolicy stodół Olszewskich i Kalinowskich okopali działa. Kuchnie polowe rozlokowali na ługu u Murawskich i przy remizie. Pozostałe samochody stały po kilka sztuk na podwórku Świerzbińskich i koło posesji Juchniewicza, w miejscu późniejszego sklepu. Na podwórku Putyńskich stał samochód z megafonem. Z radia puszczano skoczną muzykę i przemówienia Stalina. Codziennie o świcie bojcy objeżdżali konno okoliczne pola, zapewne w poszukiwaniu zbiegów, którzy mogli ukrywać się w zbożu. Do Jaziewa przypędzono mężczyzn aresztowanych we Wrotkach i Mogilnicach. Wszystkich przetrzymywanych w stodole Kozłowskich wyprowadzono z Jaziewa rankiem 14 lipca pod silną eskortą bojców oraz przy….śpiewie i dźwiękach harmoszki na czele kolumny. Kobietom z dziećmi na rękach, które towarzyszyły wymarszowi Sowieci mówili, że po kilku dniach mężczyźni wrócą do domu. Kolumnę skierowano do Kopca. Część z aresztowanych trafiła do Sztabina, do stodoły Szyców położonej przy Rybackiej niedaleko budynku gminy. Urodzony w 1930 roku Czesław Chojnowski przywoził tu z siostrą Janią jedzenie swemu starszemu bratu Janowi, którego nazywano Szczepanem po chrzestnym Małachowskim. Inni też dostarczali swoim prowiant. Straże nie pozwalały na kontakt z zatrzymanymi, co najwyżej któryś z daleka pomachał ręką. Ludwik Suchwałko pokazał żonie składając palce na krzyż, że wszystkich czeka więzienie. Za trzecim chyba razem Chojnowscy zastali tylko swego brata i jeszcze jednego z aresztantów, którym mógł być Mikazy Borkowski z Jaziewa. Przestraszeni, siedzieli obaj pod stodołą w zakrwawionych od bicia koszulach. Pozostałych wywieziono w nocy samochodami. O zwolnieniu Borkowskiego zaważył zapewne fakt, że w czasie okupacji był przymusowym robotnikiem w Rzeszy i nie mógł w tym czasie spiskować przeciw Sowietom.
Niektórych mężczyzn zabranych z Jaziewa przetrzymywano przez kilka dni w Jastrzębiej II w stodole Koszyckich i piwnicy Granackich. Urodzony w 1937 roku Józef Szmygiel przywoził tu jedzenie swemu ojcu Franciszkowi. W czasie jednej z „wizyt” widział ojca prowadzonego na „badanie”. Chciał do niego podejść ale sołdat z eskorty nie pozwolił odpychając chłopaka automatem i nogą. Ojciec przypomniał mu z daleka o machorce.
Wśród aresztowanych w obławie był nasz sąsiad Edward Kunda s. Karola. Świadkowie twierdzą, że nie należał do AK, aresztowano go przez pomyłkę za innego Edwarda Kundę s. Adama z kolonii, członka AK, który po paru latach zginął rażony piorunem.
W świetle powyższych faktów przedstawiony przez moją matkę ślad prowadzący do „domu Turka” okazał się fałszywy. Być może trzymano tam mężczyzn z okolic Augustowa.
Wśród funkcjonariuszy UB, którzy brali udział w obławie był Mirosław Milewski ur. w 1928 roku w Jaziewie. Jego ojciec Bolesław spokrewniony z rodziną Edwarda s. Józefa i braćmi Józefa: Ignacym (USA) i Feliksem (później Aniszko) pełnił funkcję sekretarza gminy Dębowo z siedzibą w Jaziewie, a potem zajmował się produkcją cementowych dachówek na zarobek. Matka pochodziła z Jamin, z nauczycielskiej rodziny Serwinów i była nauczycielką w szkole w Jaziewie. Na początku lat trzydziestych rodzina przeniosła się do Lipska. Mirosław miał starszą siostrą, też nauczycielkę i brata. Rodziców i siostrę zamordowali hitlerowcy. Brat zginął po wojnie „na odzyskanych”. Nastoletnim, zagubionym sierotą zaopiekowała się nowa władza na tyle skutecznie, że służył jej do końca życia awansując do stopnia generała milicji. W czasach Jaruzelskiego piastował stanowisko Ministra Spraw Wewnętrznych. Zmarł w 2008 roku.
Powyższy tekst jest z pewnością subiektywną oceną tej bardzo tragicznej historii. Moja matka miała na względzie przede wszystkim bezpieczeństwo i dobro swojej rodziny. Nauczona wojennymi doświadczeniami powtarzała wiele razy zwracając się do mnie i do brata:
- Pamiętajcie dzieci, jeśli chcecie spokojnie spać, to nie zapisujcie się do żadnej partii czy organizacji. Namawiają, durzą i obiecują złote góry. Sami mają z tego korzyści, a szary naród potem cierpi.
Walka o wolność wymaga jednak wiele wysiłku, wyrzeczeń i ofiar. Ofiara krwi złożona przez pokolenie Stasia Matyskieły nie była ofiarą daremną. Pozostała w ludzkiej pamięci jako wielka krzywda wyrządzona naszemu narodowi przez najeźdźcę. Pamięć tej i wielu innych krzywd przez długie lata mobilizowała naród polski w konsekwentnych dążeniach do suwerennego bytu. Opisując tę historię mam ogromną satysfakcję, że po sześćdziesięciu pięciu latach mogłem oddać hołd mojemu stryjowi i jego kolegom.
* żołnierskie manierki.
** przerzucone przez rzekę pnie drzew, rodzaj kładki.
W tekście wykorzystano ustny przekaz następujących osób:
Bronisław Matyskieła (1907 - 1984),
Józef Janik (1912 - 2009),
Helena Matyskieła (rocznik 1922),
Stanisław Haraburda (rocznik 1922),
Edward Milewski (rocznik 1926)
Czesław Chojnowski (rocznik 1930),
Leopold Murawski (rocznik 1934),
oraz ogólnie dostępną literaturę o tematyce historycznej.
Grajewo, maj 2010 r. J.M.
|
Giby. Miejsce-pomnik upamiętniające ofiary obławy augustowskiej z listami osób ze wszystkich miejscowości regionu. Zdjęcie z mojego archiwum Z.M. Na zdjęciu moja Mama (wychowana w Jaziewie) i Syn.
|